piątek, 17 stycznia 2020

Jacek Paderewski – pierwszy burmistrz Kossowa


W panteonie podlaskich person o chwiejnej kondycji duchowej i egzystencjalnej Jacek Roch Paderewski plasuje się dosyć wysoko. Mało zaradny burmistrz na swoich włościach, starający się o degradację administrowanego majątku, łasy na (cudze) pieniądze nygus i – jak to ładnie skreślił Andrzej Chojnacki – „najsławniejsza »klamka« Stanisława Ossolińskiego, niegardząca żadnym groszem i prezentem od Ossolińskiego. Typowy szlachciura epoki postsarmackiej, z nawykami przodków, ale bez ich perspektyw i fantazji”.
 Urodził się około 1770 r. jako syn Kacpra i Katarzyny z Kaczorowskich. Pieczętujący się herbem Jelita ojciec Jacka, piastował w ziemi nurskiej urzędy: komornika ziemskiego, sędziego kapturowego i podsędka. Jednak w roku 1764,  podpisując elekcję Stanisława Augusta afiliował się już ziemią drohicką. Rodzina wpisana więc była w Podlasie. Nie była nazbyt zamożna, raczej wręcz uboga, ale Kacper Paderewski uchodził za „biegłego palestranta”, co pozwalało na względne poważanie pośród szlachetnie urodzonych.
Po śmierci Kacpra, Jacek oddziedziczył skromny majątek w Paderewku. Znaczne polepszenie jego kondycji finansowej nastąpiło, gdy 16 września 1801 roku związał się w kosowskim kościele węzłem małżeńskim z Teresą Kossowską, córką Ludwiki z Kuszellów i Franciszka Marcelego – ostatniego męskiego potomka rodu Kossowskich (zm. 1782), którzy dziedziczyli majątek w Kosowie od 1417 r. Miasteczko, które w rękach Kossowskich było nieprzerwanie od niemal czterech wieków, dla którego Franciszek Marceli wyjednał u króla przywilej na cztery jarmarki w roku i cotygodniowe targi, stało się teraz własnością rezolutnego kabotyna.
Kosów, mimo, iż praw miejskich nigdy nie otrzymał (i tak zostaną mu odebrane po powstaniu styczniowym), traktowany był zwyczajowo, mniej więcej od lat 20. XVIII w., jako miasteczko. Nadana przez Napoleona w 1807 r. Konstytucja Księstwa Warszawskiego wymuszała zatem wprowadzenie urzędu burmistrza. Został nim Paderewski. I tu pojawił się znaczący dla niego problem. Regulacja konstytucyjna zabezpieczała interesy właścicieli wsi, którzy z urzędu zostawali ich wójtami. Wójtów miasteczkom i prezydentów miastom wyznaczał natomiast prefekt, ale utrzymywać musieli ich właściciele. Było więc jasne dla pana Jacka, że najmniejsza zmiana na stanowisku prefekta mogła pozbawić go urzędu i tym samym zmusić do utrzymywania osobnego urzędnika. Zwłaszcza, że w 1816 r. w Królestwie powtórzono zapisy o burmistrzu i wójcie – w tym jednak przypadku wyznaczał ich prezes komisji województwa.
Nic więc dziwnego, że gdy Prezes Komisji Województwa Podlaskiego, pisał, iż: „miasteczko to samymi Żydami osiadłe przynajmniej tę korzyść okolicy przynosi, że iż mieszkańcy nie mając ról wszelkie wiktuały za gotowiznę nabywają”, wtórował mu burmistrz Paderewski donosząc: „W 1820 r. ludność utrzymywała się z handlu towarów kramarskich, z szynków, różnych rzemiosł, a najwięcej z wyrobku”. Im gorzej o miasteczku myślą kręgi decyzyjne, tym lepiej dla Jacka Rocha. Wymyślił sobie dosyć sprytnie, że gdy uda się Kosów pozbawić praw miejskich, uda się zlikwidować drążący go niepokój. Plan chytry, ale niezrealizowany (za życia „dobrodzieja”). Ta pragmatyczna postawa wobec swoich włości jest w sumie zrozumiała biorąc pod uwagę, że w interesach mu raczej nie szło. Z drugiej strony brak zdolności gospodarczych wyrównywał niczym nieskrępowanym wyłudzaniem pieniędzy od innych. Pod tym kątem zawsze wychodził na swoje. Zwłaszcza, gdy chodzi o „klamkowanie” u jowialnego pana Stanisława Ossolińskiego ze Sterdyni, znanego ze swej dobroci... i naiwności.
Jacek Roch dwojga imion Paderewski lubił bywać z żoną (daleką krewną Ossolińskich), która przejęła część jego nawyków w sterdyńskim pałacu, bo nikt jak on, nie „umiał z sąsiedztwa i z łaski pana hrabiego Stanisława korzystać”. Grywał tam w arcaby, wygrywając zawsze od gospodarza „to sygnecik, to tabakierkę” i niezmiennie licząc na prezenciki, którymi ten zwykł małżonków Paderewskich obdarowywać. Zjawiali się więc w Sterdyni na każde swoje imieniny i urodziny, by dać panu hrabiemu sposobność wręczenia podarku. Bywało jednak, iż przygotowane wcześniej upominki znikały z oczu Ossolińskiego, gdyż jego kamerdyner Bakuński chował je (jak i inne cenne przedmioty), gdy tylko zobaczył zbliżających się solenizantów, czy jubilatów Paderewskich. Ci jednak byli wytrwali i zdeterminowani. Nawet gdy państwo Ossolińscy w taki dzień bawili w Warszawie mogli liczyć na swoich czapkowników, gdyż ci pędem gnali do stolicy, by nie stracić należnego podaruneczku. Tak też się zdarzyło w dzień imienin Teresy z Kossowskich. Problem w tym, że okazało się, iż stary pan Stanisław cierpiąc na zapalenie dziąsła miał twarz i uszy obwiązane, a więc i chwilowy problem ze słuchem. Milczał więc, gdy solenizantka trzykroć pokrzykiwała, iż ma dziś swoje święto. Jedyną szczerze ukontentowaną tą sytuacją osobą był kamerdyner Bakuński, który aż ręce z radości zatarł, że tym razem Paderewskim się nie powiodło ocyganienie hrabiego. Tę stratę Jacek Roch dwojga imion powetował sobie w bardziej szczwany sposób. Otóż namówił starego Ossolińskiego „aby kupił od niego folwark i potem tenże wypuścił mu w dzierżawę”. Stało się więc tak, że nieco zagubiony już w ekonomii pan Ossoliński został dłużnikiem (mowa tu o znacznej sumie) kabotyna Paderewskiego, któremu „należną” kwotę udało się wyegzekwować z podwójnym naddatkiem. Rodzina Ossolińskich, zwłaszcza zaś córka Stanisława Emilia i jej mąż Józef Wawrzyniec Krasiński starali się dźwignąć upadający majątek sterdyński, ale sprawa łatwa nie była. Zadłużony szlachcić trafił w końcu na licytację. Rodzina zabiegała w tej sytuacji, aby wiadomość o niej nie rozeszła się nazbyt szeroko. Liczono, że nikt się nie zjawi i majątek ocaleje. Zjawiła się tylko jedna osoba. Był nią – nietrudno zgadnąć – „przyjaciel” właściciela pan kabotyn Paderewski „z rudymi włosami, z układną minką i z długim bardzo krogulczym nosem”. Łacno przystąpił do licytacji majątku swego wieloletniego dobrodzieja. Nie przeszkadzało mu oburzenie rodziny, wymówki, przycinki, nie przeszkadzało mu tak naprawdę nic. Dopiero gdy dano mu kilkanaście tysięcy odstępnego zrezygnował z dalszych tarć i wrócił do Kosowa. Utyskiwał jedynie pod nosem, że szkoda pana hrabiego, że już mu majątku nie starczyło, bo przecież można było jeszcze trochę ze szlacheckiej kiesy pociągnąć. „Coraz mędrsi ludzie! Nie staje dobrodziei” – sarknął na koniec. A Józef Krasiński zapisał, że dobra Ossolińskiego „o mało co nie dostały się w ręce Paderewskiego z Kossowa, spekulanta umiejącego z cudzej biedy korzystać”. Na marginesie dodajmy, że ów obrotny spekulant otaczał się ludźmi podobnymi sobie. Mówiło się wszakże, iż „u Paderewskich w Kossowie, lokaje okradali gości”...
I tak Jacek Roch opuścił kieszeń Ossolińskiego, ale szybko pocieszył się w innej. Tym razem „doradzał w interesach” Michałowi Kuszellowi, który miał go przez jakiś czas za jedynego konsultanta. Panowie dobrali się dość szczęśliwie dla siebie. Michał bowiem radośnie trwonił rodzinny majątek „na zabawy, grę i traktowanie pasibrzuchów”. Jednym z tych ostatnich był właśnie jego sąsiad Jacek Roch kabotyn Paderewski. Siostra Kuszella – Karolina Wężykowa „przenikliwsza w poznawaniu ludzi” – była tą znajomością zatrwożona. I słusznie, jak się okazało, gdyż kosowski burmistrz wspomagał swego „przyjaciela” w pokrętnych sprawkach rodzinnych związanych z administrowaniem majątkiem. Michałowi gorzej szło w rozpoznawaniu ludzi, więc harcował z Paderewskim przez szereg lat. Charakterystykę Jacka Rocha z czasu powstania listopadowego trafnie skreślił Władysław Wężyk:

Pan Jacek, nie mając czci u ludzi, zapieczętował [...] postępowanie całego swego życia czynem odpowiednim antecedentom, mogącym go w przyszłości na karę mszczących się narazić. Oddał on w ręce rządu rosyjskiego złapanego w swych dobrach emisariusza. Emisariusz przez mściwy rząd rosyjski został powieszony, a pan Jacek dostał krzyż za moskiewski patriotyzm. A ta ozdoba, na piersiach pana Jacka błyszcząca, tym samym była w oczach prawych obywateli, czym jest dla wszystkich ludzi piętno więźnia z galer na czole wypalone.

Synkowie jego – Antoni Teodor Jan Nepomucen i Józef Bonawentura sporo przykładu z ojca wzięli. Jeden z nich „szuler, zginął z przypadku się zastrzeliwszy”, drugi natomiast „niewiele lepiej się prowadzący” rozwodnik mieszkał na Litwie i niewiele o nim wiadomo. Wiadomo jednak skąd mieli pieniądze na dość kosztowny i wystawny tryb życia. Wróćmy do wspomnień Krasińskiego: „synowie tego oszusta Józef i Antoni, hultaje o długich palcach za wydanie emisariusza pokupywali duże majątki”.
Jacek Roch Paderewski, pierwszy burmistrz Kossowa, zmarł po 1841 r.

niedziela, 12 stycznia 2020

Kto jest kim, czy jak kto woli: who is who, albo nawet what is what? ... na marginesie pamiętników Józefa Krasińskiego


Jako że niezmiennie od kilkunastu lat pochłania mnie historia i kultura Podlasia, bardzo lubię wczytywać się  w pamiętniki dawnych jego mieszkańców. To specyficzne źródło, wielokroć ganione (jako źródło) przez historyków, ma tę niezbywalną wartość, że pokazuje klimat opinii panujący w danym czasie i przestrzeni. Pasjonujący jest w tym także jednostkowy odbiór i interpretacja zachodzących procesów – od tych najbardziej prywatnych, rodzinnych, przez lokalne, po generalia. Ujawnia się stan wiedzy, poziom i jakość życia, ale i oczekiwania wobec niego. Obraz się nieco gmatwa, gdy autor postanawia takimż tekstem namalować swój portret nieco korygując pewne mankamenty. Sytuacja to znana, więc i nie wymaga zbytniego rozpisywania. Dość dodać tylko, że w najbliższym mi regionie, a dokładniej w Ceranowie, ostatni właściciel miejscowego majątku zostawił po sobie memuary, w których przedstawił siebie bardzo dokładnie... dokładnie tak, jak chciał.
Niekiedy, w trakcie lektury pamiętników, mających, wydawałoby się (z oczywistymi zastrzeżeniami metodologicznymi co do tego typu piśmiennictwa), rzucić światło na tło epoki, konkretnych wydarzeń, regionu czy osób – czytelnik, miast skupić się na czytaniu i wyszukiwaniu oczekiwanych zapisów, natyka się na zagadki, które jeśli nawet nie zaciemniają lektury, to tworzą nową wartość obcowania z utworem i nowe konteksty warte pochylenia się nad sobą. Bywają one niekiedy zagmatwane, jak poprzednie zdanie.
Józef Wawrzyniec Krasiński
Tak też miałem przy okazji wspomnień Józefa Wawrzyńca Krasińskiego, męża Emilii Ossolińskiej właścicielki Sterdyni. Józef Wawrzyniec, postać wybitnie interesująca nie tylko w skali regionu, miał oczywiście więcej osiągnięć (zwłaszcza literacko-turystycznych), niż tylko ożenek z – nieznośną skąd inąd – Emilią, ale to nie miejsce na peany. Po tekst sięgnąłem za namową przyjaciela w humanistycznej, biednej orce – Andrzeja Chojnackiego. Pretekstem zaś był fakt, że szlachetnie urodzony Józef wżenił się w jeszcze szlachetniejszą rodzinę, a z tego mariażu przyszła na świat Paulina, która znowuż wyszła za mąż za Ludwika Górskiego. Ten natomiast, poza całą gamą swoich przymiotów i osiągnięć w kraju, nabył w połowie XIX wieku Ceranów, w którym mieszkam, i pobudował tam sobie pałac, obok którego mieszkam. W ramach prywaty dodam, że w budynku jest obecnie szkoła i pracuje w niej moja Żona, a trzódka zażywa edukacji.
Drugim powodem był Kosów, który od lat interesuje mnie zawodowo i egzystencjalnie. Jest na kartach pamiętników. Jest także pierwszy burmistrz Kossowa, Jacek Paderewski – perfidna choć obrotna kreatura – czym mimowolnie tekst wchłonął mnie bez reszty. Ten aspekt jednak pominę zostawiając go na kolejny wpis.

Problematyczny tekst
W trakcie lektury okazało się jednak, że pamiętnik nie jest pamiętnikiem, a „jedynie” skrótem dokonanym przez dr. Franciszka Reuttowicza. Edytor objaśnia zawiłe drogi wydawnicze, przypomina także, iż oryginały „są w poszanowaniu w jednym zacnym domu polskim”. Deklaruje także, iż zaraz po zakończeniu robót nad edycją  trafią do Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Swoją zaś pracę widział osobliwie: „Zważywszy, że lubo pamiętniki te nie przebaczające nikomu boleśnie chłoszczą każdą zbrodnię i każdy grzech towarzyski, gdy jednakże mają swój wyłączny cel i przekonanie człowieka, który je pisał i gdy zawierają moc ciekawych i nieznanych szczegółów  i interesujących opowiadań z życia niedawno ubiegłego, z życia prywatnego i publicznego setnych osób – opuściwszy niektóre przyostre niekiedy sądy i nieparlamentarne tytuły przeróżnym osobom, wypełniwszy genealogią Krasińskich ze znanych mi źródeł, daję do druku ten ciekawy pamiętnik, z góry oświadczając, że żadnej na siebie nie biorę odpowiedzialności za opisane szczegóły, ale podaję takowe tak, jak je miał opisać hr. Józef Krasiński”.
Może właśnie ta kąśliwość oryginału pozwoliła edytorowi na przypuszczenie, że „pamiętniki hr. Józefa Krasińskiego tak jak są w oryginale może nigdy, a może za jakie pół wieku drukowane będą”.
Jak wyglądał tekst oryginalny zapewne się nie dowiemy, gdyż edytor albo zapomniał słowa dotrzymać, albo na zgubę tekstu dotrzymał a ten przepadł w zawierusze którejś z wojen.  To co przyniosła XIX-wieczna edycja, to zlepek cytatów i streszczeń, podgolonych i ufryzowanych leksykalnie przez wydawcę...

Problematyczny edytor
Tylko kto nim jest? Kim jest ów edytor-stylista? Strona tytułowa wydania z 1877 r. informuje, iż są to: PAMIĘTNIKI || JÓZEFA  HRABIEGO KRASIŃSKIEGO| OD ROKU 1790-1831.|| SKRÓCONE PRZEZ | DR. FR. REUTTOWICZA – wydane „drukiem i w komisie J. I. Kraszewskiego (dr W. Łubiński)” w 1877 r. Zatem edytorem jest, jak dopowie nam jeszcze wstęp do wydania, sztab-lekarz dr Franciszek Reuttowicz. W historiografii jednak najczęściej odzierano zapalonego lekarza-humanistę z fizycznej powłoki, a jego personalia traktowano jako jeden z pseudonimów ks. Ignacego Polkowskiego. Przyczyna zamieszania było nie co innego, jak właśnie rzeczona edycja pamiętników Krasińskiego. Wiadome było bowiem poznańskiemu wydawcy, że do druku przygotował je ks. Polkowski i mimo, iż jego nazwisko w tomie nie pada, we wszystkich katalogach bibliotecznych było już ono uwzględniane. Nic zatem prostszego, jak logiczne dedukowanie, że skrył się on za pseudonimem. Do dziś błąd ten powtarzają katalogi Biblioteki Narodowej.
Tymczasem prace nad tym fascynującym dziełem rozpoczął faktycznie istniejący, posiadający kości i krew, a także sprawny umysł dr Franciszek Reuttowicz. Urodził się ok. 1811, w 1841 r. ukończył studia w Akademii Medyko-Chirurgicznej w Wilnie, po czym – jako stypendysta rządowy – został skierowany do służby wojskowej. W 1851 r. wziął abszyt i pozostając w cywilu pracował w Stopnicy, Mszczonowie, Skalbmierzu i Radomiu. Był członkiem Towarzystwa Lekarskiego Wileńskiego i tamtejszego Towarzystwa Naukowego oraz członkiem korespondentem Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego. W 1853 r. w warszawskim składzie Jaworskiego opublikował pracę O cholerze (odnotowuje ja bibliografia Estreichera).
Monografia Józef Bielińskiego Cesarskie Towarzystwo Lekarskie w Wilnie, jego prace i wydawnictwa (1805-1864) wydana w 1890 r. w Warszawie przy Reuttowiczu notuje: „lekarz wojskowy w Wilnie wybrany w r. 1845”. Ta sama monografia w wykazie publikacji członków pomija jednak pracę sztab-lekarza Reuttowicz o cholerze.
Ks. Ignacy Polkowski natomiast, poza profesją duchowną, parał się także (z dużymi sukcesami) archeologią i historią średniowiecza, a do publikowanych wyników jego badań badacze do dziś odnoszą się z szacunkiem. Pomijam tu szerszy opis jego życia i postaci, gdyż kompetentnie zrobił to Jakub Linetty*. W jego artykule czytamy: „Inną istotną inicjatywą, rozpoczętą w okresie lubostrońskim [ks. Polkowskiego – A.Z.] było rozpoczęcie prac nad wydaniem pamiętników hr. Józefa Krasińskiego, w oparciu o rękopiśmienne, skrótowe opracowanie Franciszka Reuttowicza. Tym samym błędne są sugestie, znajdujące się we wcześniejszych biogramach, jakoby F. Reuttowicz, był jednym z pseudonimów Ignacego Polkowskiego. Jasno w tej kwestii wyraził się Polkowski w liście do Kraszewskiego, wspominając jednocześnie o nieuwzględnieniu wstępu Reuttowicza, który uznał za: … »zbyt namiętny, skreślony piórem w żółci zmaczanem«. Omawiana praca ukazała się już po opuszczeniu granic wielkopolski przez Polkowskiego w Poznaniu w 1877 roku jako Pamiętniki Józefa hrabiego Krasińskiego od roku 1790–1831.

Z pamiętników Krasińskiego Reuttowicz, jak notuje ks. Polkowski we wstępie, korzystał za zgodą autora w latach 1854-1859. I to właśnie autor przyzwolił mu na zrobienie skrótów pozwalających na przygotowanie edycji drukowanej. Przedwczesna śmierć byłego sztab-lekarza niestety nie pozwoliła na ukończenie podjętej roboty. Sfinalizował ją więc ks. Ignacy Polkowski sygnalizując we wstępie dokonania poprzednika. Poszedł też – niestety – ich kastracyjnym, dla tekstu, duktem.

*
Poznańskie wydawnictwo z 1877 r. jest jedynym drukiem pamiętników Krasińskiego, a właściwie nie tyle pamiętników, co ich skrótów i streszczeń. Szkoda, bo tekst oryginalny  - jadowity i bezwzględny, jak podkreślają obaj wydawcy (szkoda też, że ks. Polkowski pod wstępem się nie podpisał) – musiałby być wciągającą lekturą. Chyba jednak nie dane nam będzie jej doświadczyć, gdyż oryginał – to mój obecny stan wiedzy – się nie zachował. Szesnaście tomów obejmujących opis życia społecznego w Polsce i rozprawki z zakresu filozofii naturalnej, a może i niedrukowane fragmenty utworów literackich zaginęło w zawierusze XX-wiecznych zawirowań. Można ewentualnie ów druk skonfrontować z pracą Jana Wincentego Michała Modzelewskiego (powstańca listopadowego, działacza niepodległościowego, tłumacza i pamiętnikarza). W Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie przechowywane są jego rękopiśmienne „Tłumaczenia i wypisy najrozmaitsze”. Wolumin 10 tego zbioru to: „Pamiętnik wyjątki z nich, z tomu I / Józefa Krasińskiego”, 11 zaś:  „Wyjątki z Pamiętników, vol. II Józefa Krasińskiego”. Wciąż są to jednak wyimki...

* J. Linetty, Badania archeologiczne i historyczne księdza Ignacego Polkowskiego (1833–1888) w Wielkopolsce, „Analecta. Studia i Materiały do Dziejów Nauki”, t. 23, z. 2, 2014, s. 7-53.

piątek, 18 sierpnia 2017

Siedleckie bułeczki księżnej Aleksandry na królewskim dworze


„Dwór pani hetmanowej Ogińskiej i jej sposób życia warte są szczególnego opisania” – zanotował Adam Jerzy Czartoryski, kuzyn księżnej hetmanowej i częsty bywalec siedleckiego dworu1. W tym miejscu niestety pamiętnik się urywa. Biorąc jednak pod uwagę, że matka księcia Jerzego, Izabela nie była nazbyt szczęśliwa z jego siedleckich eskapad, należy przypuszczać, iż faktycznie katalog rozrywek był niemały.
W pamiętnikach i wierszach okolicznościowych Aleksandra Ogińska i jej Siedlce, a pamiętajmy, że była to tylko rezydencja letnia, zachowały się jako miejsce przyjazne gościom, tętniące życiem kulturalnym, przyjazne artystom ale i wszystkim potrzebującym. W Siedlcach splatały się drogi Franciszka Karpińskiego, Juliana Ursyna Niemcewicza, Franciszka Kniaźnina, Tomasza Węgierskiego, Józefa Koblańskiego, Ludwika Kropińskiego, Michała Kazimierza Ogińskiego, Czartoryskich, Branickich, Sapiehów, króla Stanisława Augusta i tu w końcu odbył się ślub księżnej (i powieściopisarki) Marii z Czartoryskich z Ludwikiem Wirtemberskim. Sama Aleksandra zaś urastała do roli dobrej matki z pietyzmem dbającej o swych poddanych2.
XIX-wieczni podróżnicy przybywający do Siedlec z rozrzewnieniem rozpamiętywali księżną Aleksandrę i jej dwór. Swoiste miejsce zajmują jednak w tych wspomnieniach bułeczki wypiekane w Siedlcach.
Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, w 1826 r. notowała:

Jest tu szkoła wydziałowa, przeszło trzy tysiące mieszkańców, i sławne bułeczki.

Aleksandra z Chomętowskich Borkowska, również je odnotowywała opisując życie codzienne siedleckiego dworu:

Około piątej wnoszono ogromne imbryki kawy i śmietanki, a obok nich stosy grzanek lub owych słynnych siedleckich bułek.

Zofia Ścisłowska natomiast, obserwując zmiany jakie zaszły od śmierci księżnej, pisze nieco  zgorzkniale o żydowskich piekarzach:

którzy trudnią się [...] wypiekiem chleba powszedniego, z trudnością pożywać się dającego przez mieszkańców przywykłych do owych sławnych siedleckich bułeczek, co winny istnienie swoje kucharzowi jaśnie wielmożnej hetmanowej Ogińskiej, dziedziczki niegdyś miasta tego, a które tak pod ten czas słynęły, że je na stół króla Stanisława Augusta do Warszawy posyłano. Niemałą zatem jest trudnością przywyknąć mieszkańcom do pieczywa żydowskiego i nie tak łatwo zapomnieć o bułkach, które do potomności przeszły!3

Bułeczki przeszły do legendy, ale nie tylko we wspomnieniach lokalnych, czy lokalnie kolportowanych i utrwalanych. Oto bowiem w roku 1817, czyli blisko dwie dekady po śmierci Aleksandry Ogińskiej, dekadę po tym jak jej spadkobiercy – Izabela i Adam Czartoryscy zamienili dobra klucza siedleckiego na włości w Lubelskiem, „Gazeta Korespondenta Warszawskiego i Zagranicznego” ogłaszała:

Bułki, dawniej dla niegdyś Hetmanowey Ogińskiej w Siedlcach na mleku wypiekane, długo miały zasłużoną zaletę z białości, lekkości i dobrego smaku. Z polecenia Kommissyi Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policyi, Urząd Municypalny Warszawski wysłał Pana Szperling na naukę robienia takowych bułek do obciążonego już laty piekarza w Siedlcach P[ana] Surowieckiego, który z godną pochwały uprzejmością tamtemu, na wezwanie rządowe, sposób swój wypiekania bułek wspomnionych pokazał. Pragnący zatem podobnych bułek zechcą zapisać się wcześnie na liczbę, jakiej mogą co dzień potrzebować, u rzeczonego JPana Szperling przy ulicy Maryensztadt Nro 2650, ażeby ten dogodnie żądaniom mógł pieczywo swoje takowych bułek codziennie rozporządzić. W stosunku do  teraźniejszej ceny pszenicy, gdy bułki zwyczajne montowe* ważące około 4-ch łutów 3 grosze kosztują, Pan Szperling swoje bułki na mleku wypiekane 6 łutów ważyć mające, na 6 groszy każdą oszacował. Staranność o dobry wypiek i o dogodzenie Publiczności Pan Szperling zapewnia4.

Zatem warszawski piekarz Szperling został wysłany do Siedlec, do sędziwego już piekarza księżnej Ogińskiej – pana Surowieckiego, by ten przekazał mu sekret swoich wypieków. Z anonsu prasowego wynika, że na owe siedleckie bułeczki było zapotrzebowanie w stolicy. Dzięki niemu też udało się zidentyfikować anonimowego do niedawna piekarza Surowieckiego.
W Siedlcach siedleckich bułeczek nie ma – choć jeszcze po śmierci księżnej, w wieku XIX były. Jedynym miejscem, w którym udało mi się je spotkać był Kazimierz Dolny nad Wisłą. Miasteczko do lat 30. XIX wieku było własnością Adama Czartoryskiego zatem kontakt z dworem siedleckim był naturalny. Nie wiadomo jednak, czy wtedy były to one wypiekane. Można było je kupić w piekarni Sarzyńskich przy ul. Nadrzecznej. Czy są tam jeszcze i skąd był pomysł na nie dopytam jutro...
Zatem c.d.n.

* Bułka montowa – wypieczona z mąki pszennej dobrej jakości
-----------
1.      Adam Jerzy Czartoryski: Pamiętniki i memoriały polityczne 1776-1809, oprac. Jerzy Skowronek, Warszawa 1986, s. 97.
2.      Artur Ziontek: Żywioł towarzyski Aleksandry Ogińskiej utrwalony w piśmiennictwie XVIII wieku, [...] Kobieta epok dawnych w literaturze, kulturze i społeczeństwie, red. Iwona Maciejewska i Krystyna Stasiewicz, Olsztyn 2008, s. 349-362; tenże: Siedlecki dwór artystyczny Aleksandry Ogińskiej, [w:] Małe miasta. Społeczeństwo, red. Mariusz Zemło, Lublin-Supraśl 2011, s. 247-275
3.      Wszystkie cytaty za:  Aleksandra Ogińska i Siedlce w trzech pamiętnikach z XIX wieku, wstęp i oprac. Rafał Dmowski i Artur Ziontek, Siedlce 2007, s. 71, 90, 103.
4.      „Gazeta Korespondenta Warszawskiego i Zagranicznego” 1817, nr 46 (10 czerwca), dodatek, s. 1 (dodajmy, że to nie jedyny akcent siedlecki w tym numerze gazety) – za namiar na tekst ogłoszenia winny jestem podziękowanie nieocenionemu poszukiwaczowi archiwalnemu – Andrzejowi Chojnackiemu. Andrzeju – dziękuję. 

czwartek, 29 czerwca 2017

O perkusji i kurwach...



Heniowi

O szlachetnym słowie „kurwa” wypowiadali się już językoznawcy... Prof. Bralczyk, prof. Miodek, ale pamiętam też wykład prof. Krysi Wojtczuk na siedleckiej uczelni. Wszyscy wiedzą, że zwrot ów jest popularny we wszystkich kręgach społecznych. Funkcjonuje jako przecinek, ale i jako podkreślenie doświadczenia uznanego przez wypowiadającego za niesamowite, trudne do uchwycenia lub opisu. Kurwa – jest pięcioliterowym wybawieniem leksykalnym. Kurwa jest słowem kluczem, wytrychem naszych emocji – pozytywnych i negatywnych.
Mam od dwóch tygodni umowę z dziećmi, że za każde przekleństwo wrzucam 50 groszy do skarbonki, którą nazwaliśmy przeklinaczką. Ma to być fundusz wakacyjny. Wzbogaciłem go już o prawie 60 zł.
I tak się zastanawiam nad tą pięcioliterową zbitką. A cóż w tym jest niegodziwego? Wujek Dobra Rada z Misia radził by nawet zwroty: „kurcze pióro” i „motyla noga” odreagować ucieczką od przeklinającego. Racja! Bo nawet te niewinnie brzmiące zwroty uczą/przyzwyczajają nas do używania zbędnych „przecinków”. Jest to słuszna idea. Tak nam mówić nie wypada!
Należałoby jednak zadać pytanie: dlaczego Kochanowski Jan (XVI w.) tego bluźnierczego zwrotu używał? Odpowiedź jest dosyć prosta: ma moc! Nie zawsze stosowne, ale nabuzowane emocjami.
Idąc do galerii (tej tradycyjnej, nie handlowej) nie powiem, widząc obraz Vermeera: „o kurwa, ale mleczarka”, lub: „o kurwa, ale zajebiście tym mlekiem napierdala”. Gdy jestem w teatrze (są spektakle, które od ponad dekady nie mogą mi wyjść z głowy) nie mógłbym użyć, któregoś z tych szlachetnych słów, którymi nasi dziadowie i ojcowie wyrażali emocje (typu: o chuj, Orzechowski jest zajebistym Estragonem).
Ale...
Jeśli słucham muzyki, która sama w sobie nie jest niczym bardziej ludycznym od innych sztuk, aż prosi się czasem by wtrącić tę miłą „kurwę”, lub „chuja”. I wcale nie ma to być obraźliwe. To, ot po prostu, wyraz euforii. Więc o ile Vermeer, czy Dali nie mogą, o tyle Buddy Rich „napierdala”, lub „najebuje”. Jeśli ktoś chciałby wysublimowaną polszczyzną mówić o perkusyjnym solo Billego Cobhama, to poległby natychmiast. Cobham nie pieścił werbla przy tremolo. On go gwałcił, lub w najlepszym wypadku - napastował. Jest coś w tym z agresywnego, ale za pozwoleństwem obu stron, seksu.  Taka ekstatyczna interakcja, która nie mieści się w „przyzwoitej” leksyce.
Konkluzja jedna: podziwiajmy Vermeera, El Greca, doznawajmy ekstazy przy głosach operowych, mówmy o katharsis w teatrze, ale równie czule słuchajmy jak gracko napierdala po garach Buddy Rich.

piątek, 26 maja 2017

Miłoszewski vs Czubaj?

Zmasowane natarcie kryminałów na półki księgarskie trwa już od jakiegoś czasu. Trwałym skutkiem tej ekspansji jest coraz większa liczba ludzi wypowiadających się w mediach jako eksperci, którzy w lapidarnej, zazwyczaj, nocie biograficznej mają wyrzeźbione słowo „pisarz”. Jako że nie do końca jestem zadomowiony w półkach z napisem „literatura popularna” (a teraz już „kryminał”), rozrastająca się liczba pisarzy wydała mi się nieco podejrzana. Zrazu zacząłem węszyć, że to chyba Karole Maje sztuki detektywistycznej.
Nieco ogłady i obycia nabrałem dzięki swej szwagierce, która obstawiła chałupę wszystkimi możliwymi seriami kioskowymi – od Skandynawów przez „klasykę” i „nową falę” polskiego kryminału. Dzięki żonie sięgnąłem po krąg wschodni (świetny Lewiatan Borysa Akunina), a dzięki Heniowi Pliszce po Lee Childa i jego Jacka Reachera (powody, dla których Heń mi polecał Riczera pozostawię w tajemnicy J).
Pierwszym polskim kryminałem, który strawiłem było dziełko Marioli Zaczyńskiej Szkodliwy pakiet cnót. Lektura wciągnęła mnie bardzo, ale głównie dlatego, że akcja działa się w moich rodzinnych Siedlcach (z podobnych powodów z zapartym tchem oglądałem Gmbrowiczowską Pornografię topornie sfilmowaną przez Kolskiego; wszak kręcona była w skansenie w Suchej, który bardzo dobrze znam i lubię). Obawiam się, że gdyby Mariola przeniosła akcję swej powieści do Sosnowca, z całym szacunkiem dla stolicy polskiej ekologii, to mniej by mnie to nęciło. Może nawet wcale. Kontekst rodzimy nadał mojej lekturze emocji.
Pierwszym zaś kryminałem, który faktycznie mnie wciągnął był Bezcenny Zygmunta Miłoszewskiego. Niemałą rolę odegrało w tym także miejsce akcji. Ekscytacją napawał mnie wybuch kolejki, którą się kiedyś przemieszczałem. A może i nie tej. Nie ważne. Fakt, że byłem w miejscach, w których toczy się akcja był podniecający. W przypadku Miłoszewskiego jednak nie to warunkowało mój czytelniczy entuzjazm. Nie wchodząc w szczegóły i detale krytycznoliterackie – była to, ot świetnie napisana powieść (nie tylko w ramach gatunku). Ciekawe (a może po prostu „fajne”) wydawało mi się też i to, że główny bohater, mimo bondowskich zapędów (nie chodzi o „kryminalną” autorkę) był skrojony bardzo rodzimo. Zresztą sam wątek główny wątek – poszukiwanie Portretu młodzieńca Rafaela Santi (zaginionego w czasie II wojny światowej) też nadawał smaczku. Ale pomińmy...
Z racji nieustającego zainteresowania Podlasiem intrygowała mnie reklama powieści Mariusza Czubaja Martwe popołudnie, z mocą bowiem podkreślano akcję osadzoną częściowo na Podlasiu właśnie. Jaka to była „część” nie dodawano. A szkoda.
Planowałem ją kupić, ale nie zdążyłem, gdyż znalazłem ja pod wigilijną choinką A.D. 2016. Do lektury przymierzałem się jakiś czas, bo plan czytelniczy na rok 2017 zakreśliłem pod hasłem odnowienia klasyki. Czasami trzeba jednak złapać oddech. Odpocząć od – jak to kiedyś powiedziała prof. Janion – „tego smrodu wielkich wartości”. Rzuciłem się więc na Czubaja. I tu pojawiły się dramatyczne refleksje. Całość jest tak nachalnie amerykańska, że trudno było przebrnąć. Chłopinę z głównego planu śmiało mógłby zagrać Bruce Willis. Bohater jest jakby szyty pod niego właśnie. I nie chodzi mi o Willisa z Pulp Fiction, ale tego powtarzającego jupikajej madafaka. Odbyliśmy z tym czubajowym Willisem (on i ja) morderczą podróż przez odmęty tendencyjności w poszukiwaniu wątku podlaskiego. Pojawił się. Chodziło o Treblinkę (mieszkam 7 km. od dawnego obozu zagłady). Rozczarowanie. Tym razem nie z winy autora, ale jełopów próbujących nakręcać reklamę naciągając rzeczywistość.
Podobała mi się jednak u Czubaja pewna diagnoza polskiego społeczeństwa wypływająca z powieści – obraz żałosnych hipsterków w modnych, krzykliwych koszulkach skupionych na dorabianiu przypisów do swojej próżniaczej (intelektualnie i duchowo) egzystencji. Osobną kwestą byłby tu rysujący się obraz systemu wartości, a właściwie jego zaniku. To co z boku, czy na ekranie telewizora, czy w kolorowych pisemkach wygląda kolorowo i głupawo, pokazane zostało jako możliwa wylęgarnia konsumpcyjnego braku litości i wszelakich skrupułów.
Grehennę czytelniczą przerwała fraza wypowiadana przez jedną z głównych postaci intrygi. Pada ona à  porpos ekspresjonizmu amerykańskiego:

Ameryka to jednak Ameryka. W ogóle lubię malarstwo tamtego okresu. Przecież nie będę się uganiał za zaginionym obrazem Rafaela. To zabawa dla chłopców w krótkich spodenkach.

I wtedy pomyślałem – niech mnie ktoś poprawi, jeśli błędnie – że ta nachalna amerykańskość i kiczowatość, jest zamierzonym elementem pewnej konwencji. Że ów kicz jest może czymś na miarę powieściowej „pulpy” Charlesa Bukowsky’ego albo Quentina Tarantino. Ta jedna mała wypowiedź – jako żywo odnosząca się do Bezcennego Zygmunta Miłoszewskiego – zmieniła mój tok lektury. Nagle zaistniał dialog dwóch konwencji współcześnie realizujących się w gatunku. Pojawił sie metatekstowy nad bardziej celnym spełnieniem założeń powieści kryminalnej. Faktycznie - zaiskrzyło między nami. Przyglądając się powieści od samego początku – bardziej już przychylnym okiem – odnajdywałem w Martwym popołudniu tę pewną grę (z) konwencją, która z domieszką polskich realiów wydała mi się bardziej interesująca. Bardziej niż wtedy, gdy czytałem jako powieść gatunkową. I ten tok lektury polecam...

Jeśli się jednak okaże, że zbłądziłem, to stwierdzić będę musiał, że Czubaj także.

czwartek, 18 maja 2017

El Greco z Kosowa... historia pewnego zdjęcia

Historia jedynego w polskich zbiorach obrazu El Greco od samego początku budziła wiele emocji. Odkryty dla świata został w Kosowie Lackim w roku 1964 przez dwie młode badaczki z Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk – Izabellę Galicką i Hannę Sygietyńską. To one, podczas powszechnego spisu zabytków, natrafiły na obraz zdobiący kosowską plebanię i po szczegółowych badaniach opisały dzieło, jako jedno z serii franciszkańskich przedstawień hiszpańskiego malarza.
Mimo, iż początkowo przyjęto tę wiadomość z dużą dozą ostrożności, o czym obie panie pisały znakomicie w książce El Greco z Kosowa Lackiego (Siedlce 2014), to jednak od razu wywołała ona duże poruszenie. Niewielka podlaska miejscowość stała się celem różnorakiej turystyki: jedni chcieli ot po prostu zobaczyć płótno, ale zajeżdżali też i tacy, którzy – rojąc o naiwności proboszcza – liczyli na odkupienie obrazu za niebyt dużą kwotę. Zwłaszcza, że niefortunna wypowiedź ks. Władysława Stępnia do mediów o potrzebie pieniędzy na odnowienie dachu wzmacniała przekonanie o możliwości finansowych pertraktacji.
W Kosowie zaistniała sytuacja rodziła poczucie zagrożenia i strach przed rabunkiem. Wieczorem obraz był więc zdejmowany ze ściany i kładziony spać za szafą. Było mu może niezbyt wygodnie, ale w przekonaniu właścicieli – bezpiecznie. Ostatecznie trafił pod klucz do Kurii Diecezjalnej w Siedlcach.
Lokalna prasa z chęcią donosiła, że w Kosowie obraz leżał a to pomiędzy szpargałami do wyrzucenia, a to gdzieś ze starociami na dzwonnicy, a to jeszcze w innej relacji (radiowej) ktoś z miejscowych mówił, że pamięta tego św. Antoniego gdyż lubił się dookoła niego ganiać... W dzisiejszym świecie permanentnej dezinformacji, nie jest to nic szczególnego, ot kolejne ssane nie wiadomo skąd niusy.
Podobnych byłoby więcej... Wszak trudno nawet się doliczyć wszystkich miejsc, w których relacjonujący „świadkowie” obraz ów widzieli za czasów swej młodości. Są pewne tropy, które jednak warto odnotować. Wiążą się one bezpośrednio z kosowskim kościołem i plebanią.
   1.  Mieczysław Zych z Lublina, rocznik 1926, w czasie wojny należał do organizacji podziemnej – podczas rozmowy nie chciał wchodzić w szczegóły. Jesienią 1942 roku został wysłany do Kosowa wespół z mężczyzną o pseudonimie Wujek. Tak zresztą miał się do niego zwracać pozorując relacje rodzinne. Celem ich wyprawy było rozpoznanie obozu zagłady w Treblince, który funkcjonował od lipca a pojawiające się doniesienia były niepokojące. Kontaktem w Kosowie był Mieczysław Besztak, który w okolicy centrum prowadził sklep (najprawdopodobniej spożywczy). Po krótkim trzyosobowym spotkaniu, konspiratorzy udali się by wypełnić swoją misję. Z tego, co opowiada pan Mieczysław – udało się sporo: zaobserwować i sfotografować.
Po powrocie do Kosowa udali się do domu Besztaków a po krótkim odpoczynku i posiłku, gospodarz zabrał swoich gości na przechadzkę do kościoła. Tam zaś pokazał obraz mówiąc, iż jest to dzieło El Greca. Panowie nie omieszkali zrobić zdjęcia.
Mój rozmówca – jak sam zaznaczał – nie był i nie jest koneserem sztuki. Zapamiętał jednak, że w małym „zapyziałym” Kosowie jest dzieło malarza sławy światowej. To było elektryzujące.
W czasie Powstania Warszawskiego Zych na krótko znalazł się w stolicy. Tam natomiast, na śródmiejskich barykadach, spotkał Stanisława Besztaka, syna Mieczysława (jego biogram odnotowuje Muzeum Powstania Warszawskiego). Podczas rozmowy okazało się, że kosowski proboszcz, przerażony wizją najścia sowietów wyniósł obraz z kościoła i schował.
Pan Mieczysław Zych sam się skontaktował z Ośrodkiem Kultury w Kosowie by opowiedzieć tę historię. Co nim kierowało? Ano – jak sam tłumaczył – poirytowały go doniesienia lubelskiego odłamu „Gazety...” jakiejś tam, z którego wynikały niepochlebne opinie o mieszkańcach Kosowa, którzy nie wiedzieli co mieli w swoich zasobach. Tymczasem on pamięta, że już w latach wojennych była to niemała ciekawostka. Zaświadczyć mogłoby o tym zdjęcie, ale cała klisza trafiła do podziemnych mocodawców. Nie widział żadnej z wykonanych w Kosowie i Treblince fotografii.
2. Obraz wisiał w Kościele w latach 50. Całkiem niedawno gaworzyłem z panem Tadeuszem Skarżyńskim z Kosowa, który jako młody chłopiec był ministrantem. Nie udało mi się dotrzeć do innych osób, które mogłyby to bezpośrednio potwierdzić, ale w powszechnej świadomości mieszkańców wersja ta zachowała się także. Obraz miał wisieć z lewej strony ołtarza głównego nad bocznym wejściem. Ministranci wychodzący na mszę z drzwi naprzeciwko, każdego dnia wpatrywali się mimo woli w ciemną postać świętego, do którego nie udało się dopasować imienia. I właśnie te trudności identyfikacyjne miały stać się przyczyną, dla której ks. Władysław Stępień obraz ów zabrał na stałe z kościoła i ulokował na plebanii, na ściance między oknami.
3. W latach 40. XX wieku istniała w Kosowie Lackim grupa teatralna. Prowadził ja ks. Władysław Stępień, który też pisał scenariusze przedstawień, małe scenki dramatyczne itd. Część z nich ocalała. Żmudnie przygotowywane przedstawienia prezentowane były w okolicznych szkołach a uzyskany dochód przeznaczany był na odbudowę kościoła, który znacznie ucierpiał podczas działań wojennych. Tak powstawały coroczne jasełka, skecze kabaretowe, czy przedstawienia: Bernadeta, Oświęcim czy swojsko brzmiący Sen Walentego o bimbrze.

Bernadeta wystawiana była gdzieś na przełomie lat 40. i 50. XX w. Aktorzy i wszystkie osoby zaangażowane w przedstawienie zrobiły sobie wspólne zdjęcie wewnątrz plebanii. Są wśród nich: Stanisław Szyller, Krystyna Waszewska, Zofia Waszewska, Alicja Koc, Stanisław Krasnodębski, Eugenia Kulik (zapamiętana jako osoba bardzo zdolna, która też sporo pisała), Wacława Pytel, Stanisław Kaliś, Marianna Bazak. Po środku ks. Władysław Stępień a za nim św. Franciszek El Greco.


*
Potem obraz został przeniesiony do nowej, murowanej plebanii. Nie otarł się o śmieci, ani rzeczy godne utylizacji... w przeciwieństwie do sporej części artykułów prasowych.

*

Zdjęcie miała w swoich zbiorach pani Alicja Koc, która przekazała je pni Annie Ratyńskiej. Córka pani Ani – Agnieszka Zych udostępniła mi. Całemu żeńskiemu trio bardzo dziękuję za życzliwość i tę niegasnącą chęć pamiętania o kulturze.

poniedziałek, 15 maja 2017

Dojczland Andrzeja Stasiuka... Samotne notatki z marginesów

Wymowna jest już okładka: ciemna twarz z karykaturalnie wydętymi ustami, niemiecki hełm z czasów II wojny światowej przepasany biało-czerwona opaską... a na nim znaczek mercedesa. Ta mała grafika odzwierciedla nasze uprzedzenia i stereotypy biorące swój początek w historii - tej odleglejszej, i tej całkiem niedawnej. 
Te same uprzedzenia pojawiają się na kartach Dojczlandu i autor ma tego pełną świadomość. „Zgoda, ta opowieść jest pełna uprzedzeń” - zaznaczy kilkakroć. Nie oznacza to jednak, iż stoi na straży pielęgnowania zaszłości i uprzedzeń. Raczej mówi o obrazie, którym nasiąkł. Z tym bagażem jedzie przez Niemcy na spotkania autorskie. 
Opowieść nie jest chronologiczna. Deskrypcje obserwacji nie muszą być ułożone w kolejności, bo nie mają związku przyczynowo-skutkowego. Choć początkowe partie, odzwierciedlające faktycznie pierwsze wyjazdy, świetnie oddają nieśmiałość i paradoksy bycia w Niemczech, inicjację przekroczenia granicy kulturowej, która mentalnie bywa nieprzekraczalna.

Musiałem nabrać dystansu do sowieckiego i polskiego kina wojennego. Musiałem wyrzec się tych pieknych zaklęć: Hande hoch, raus, polnische Schweine, którymi posługiwaliśmy się na podwórkach w wieku lat siedmiu, przyswajając sobie podstawy niemieckiego.

Wykrzywiający rzeczywistość balast uogólnień (pretensje znajdują się po stronie obu narodów) wzmacniany bieżącą nomenklaturą polityczną jest znaczącym utrudnieniem poznawczym. Naturalnym odruchem była zatem chęć odrzucenia ich:

Byłem jednak dzielny i udało się. Pozbyłem się pewnych odruchów. Gdy widzę Niemca w podeszłym wieku, to widzę po prostu starego człowieka, a nie członka tej czy innej formacji wojskowej. [...] Od jakiegoś czasu przestało mnie zajmować, czy byli w Wehrmachcie, czy SS, czy może w Luftwaffe. Zapewne gdzieś byli. Pan Bóg dał im wystarczająco dużo czasu, by mogli o tym rozmyślać.

Deklaracja ta ma jednak charakter bardziej wolicjonalny, niż faktyczny. Bo tak naprawdę głęboko zakorzenionej niechęci, podejrzliwości itd. wykorzenić się nie da. Można ja okiełznać, minimalizować, walczyć z nią nawet, ale trudno wyzbyć całkowicie. Toteż do uprzedzeń podmiot tekstu przyzna się kilka razy. Przy czym nie są to uprzedzenia, które miałyby  wpływ na jego postawę, ta bowiem zdaje się być warunkowana ciekawością i łapczywością poznawania „nowego” świata, rysujących się kontekstów i paralel.

*
Lubię u Stasiuka dokładnie to samo, co u Andrzeja Żuławskiego – nieustającą aurę samotności i egotyzm. Ich teksty są przez to skupione. Jednostka odkrywa się przed czytelnikiem wciągając go w wewnętrzny dyskurs obserwowania i opowiadania świata. Tego świata najbliższego, oglądanego na bieżąco i przyswajanego – aprobatywnie lub negatywnie. Wprawdzie, jeśli chodzi o Stasiuka, wolę Wschód bo bliższy mi jest egzystencjalnie. Dojczland jest zapisem wycieczki, której nigdy nie odbędę. Po Wschodzie peregrynuję codziennie – fizycznie, kulturowo i – niestety – mentalnie.
Czy ważne jest, że to podróż po enerde? I tak, i nie. Z jednej strony mamy po prostu wędrowanie po obcej krainie – obcej kulturowo – która jak każdy INNY napawa lękiem i zdziwieniem. Z drugiej jednak strony, Niemcy w tej opowieści są także długim cieniem kładącym się na doświadczeniach rodzimych. Widząc dymiące kominy fabryczne z czerwonej cegły, bohater powie o czerwieni komunizmu i dymie krematoriów. Mocniej uwypukli się to we Wschodzie, gdzie autor sporo miejsca poświęcił dymom Treblinki, do dziś przenikającym lokalne opowieści, a więc w jakiś sposób budującym własną, podlaską tożsamość. A tu przecież i autor, i podmiot tekstu dorastał, tu się wychowywał i chłonął babcine opowieści z pogranicza snu i metafizyki (co znowuż odtwarza jedno z opowiadań zamieszczonych w Grochowie). Są zatem doświadczenia, których nie da się wyrugować ani z kart historii, ani z pamięci. Długi cień do dziś spowija miejscowości okalające dawny niemiecki obóz zagłady. Toteż:
 Nie oszukujmy się. To jednak jest trauma. [...] Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza.

Trzeba zmierzyć się z tym co wpojone zostało w nas w dzieciństwie i co budowało naszą kondycje kulturową i tożsamościową.
Myliłby się jednak ten, kto po tych kilku akapitach będzie sądził, iż Dojczland jest opowieścią o niechęci do obcego/innego/Niemca.

*

Dojczland to opowieść podmiotu o sobie, o swojej podróży samotnej i samotności w podróżowaniu, o paradoksach i zadziwieniach. Prawie tych, które leżą u podstaw filozofii. Ta samotność jest urzekająca. Melancholia, wspomagana alkoholem, utrzymuje narratora i czytelnika w dającym spełnienie odrętwieniu odrzucającym świat zewnętrzny. On jest, ale z trudem przenika do percepcji zamkniętej w samotności i lekturze. Szum życia domowego dobiegający z wewnątrz domu nie przeszkadza. Jest gwarantem bezpiecznej przestrzeni. Mojej przestrzeni, z której chwilowo się wyobcowałem na czas samotnego podróżowania i dyskusji ze Stasiukiem. Trzeba "mieć w sercu jesień"...
Samotność, melancholia, wino...

*

Czytam Dojczland a w pamięci pozostają mi ułomki dyskusji o Królu Twardocha i ta nieustanna chęć analizowania przedstawionych przez niego realiów życia. Toteż podkreślam u Stasiuka frazy typu:

Jeśli to była jesień, to pod nogami szeleściły liście kasztanowców.

Albo:

Ale jeśli to była jesień sprzed roku, to jednak [jechałem] do Frankfurtu.


A co jeśli to nie była jesień, lub kierunek podróży był inny? Czy jeśli bohater tekstu (albo i sam autor) pomylił się, pomieszał lata, pory roku i kierunki wojaży, to czy wnosi to coś do sedna tekstu, do jego ontologii? Zupełnie nic. Urzekła mnie w tym kontekście czytana wczoraj przedmowa Witkacego do Pożegnania jesieni. Jakże naturalnie autor zwierzył się, że wymyślił nazwy potraw hotelowych, by nie brnąć w odtwarzanie; że jeśli realia społeczne nie zgadzają się z rzeczywistością, to tylko dlatego, iż wcale się na nich nie zna. Nie czyni też sobie z tego żadnych wyrzutów, bo i ów brak wszechstronnego „znania się” jest tylko oschłym stwierdzeniem. Jest ważny i nieważny. Jest dla niego normalny i oczywisty więc i dla nas pozostaje bez znaczenia. 

środa, 10 maja 2017

Nieznośna lekkość ideologizacji... (od)czytania "Króla" Szczepana Twardocha

Powieść Szczepana Twardocha Król, jak słusznie podkreślano, była chyba najszerzej promowaną powieścią 2016 roku. Dałem się zwieść tym wszechobecnym nagabywaniom i zakupiłem ją w grudniu. Nie poszedłem specjalnie po nią. Było to przy okazji natarcia na duży pawilon handlowy (wciąż irytuje mnie hasło „galeria”) by wczuć się w rolę św. Mikołaja-psychologa i zapewnić ekstazę wigilijną swojej rodzinie. Rykoszetem zapewniłem i sobie...
Powieść Twardocha jest wciągająca, intrygująca i – na co czekałem od dawna – pozbawiona jednoznacznie pozytywnych bohaterów pierwszoplanowych. Pod tym względem wymyka się popularnym schematom czytadeł zalewających księgarskie witryny. Ale nie tylko pod tym. Jest coś nader atrakcyjnego w spojrzeniu na Warszawę międzywojenną, gdzie rozgrywa się akcja powieści. Idealizowany obraz dwudziestolecia utrwalony w powszechnej świadomości Polaków filmami emitowanymi w serii „W starym kinie” oraz przypieczętowującym musicalem Lata dwudzieste, lata trzydzieste Janusza Rzeszewskiego, budował wyobrażenie niemal arkadyjskie. Miłostki, teatry, kluby, kabarety i pary spacerujące w niezmiennych barwach wiosenno-letnich – ład, porządek, dystyngowane damy i przystojni mężczyźni w mundurach. Faktycznie, Warszawę można uznać za fenomen i pomijam tu argumentowanie tej tezy.  Jednakże poza blichtrem i nocnym życiem stolica miała też swoje drugie oblicze.
Mieliśmy je możliwość poznać choćby w Karierze Nikodema Dyzmy Tadeusza Dołęgi Mostowicza (1932, przywołuję ten tytuł, jako powszechnie kojarzony). Naturalne środowisko tytułowego bohatera znaczone było okolicami cuchnących rynsztoków, przygnębiającymi historiami prostytutek, niespełnionymi uczuciami, złodziejstwem, poczuciem zawodu... Wszak „możemy bez ogródek przypomnieć, że Druga Rzeczpospolita to kraj, w którym przeważająca część ludności żyła w biedzie, w którym pleniła się przestępczość, doskwierały analfabetyzm, przeludnienie na wsi i inne problemy społeczne”.

Twardoch nie uczestniczy w dyskursie euforycznym o barwach dwudziestolecia. Daje literacki traktat dotyczący ZŁA i tożsamości (szerzej wypowiedziałem się w innym miejscu, datego tu pozwalam sobie na pewne skróty*). Pojawiają się w powieści liczne odwołania do ówczesnej rzeczywistości: topografii miasta oraz autentycznych postaci świata polityki i półświatka przestępczego. Część bohaterów ma swoje realne pierwowzory. Nieodzownym elementem świata przedstawionego są również realia ideologiczno-polityczne II Rzeczypospolitej – ruch syjonistyczny, falanga, komunizm.
Uwiarygodnienie tła akcji daje pewne poczucie wiarygodności także i węzłowych problemów, które stawiane są przed czytelnikiem. Nie chodzi oczywiście o to by uwierzyć w Szapirę, Radziwiłłka i Kuma Kaplicę (bohaterów powieści), ale poprzez poczucie prawdy ich istnienia (dające ogólnie komfort prawdy), spokojnie pochylić się i dać się nieść ontologii utworu.
Jednak mnogość rzeczonych odniesień i fakt, iż w powieści dotyka się relacji polsko-żydowskich rozochocił odbiorców by czytać tę powieść, jako kontekst współczesności.
Krzysztof Varga na łamach „Gazety Wyborczej” widział w Królu ostrzeżenie przed odradzającym się w Polsce faszyzmem i z tego zagadnienia uczynił sedno swej lektury i wypowiedzi – to dość zaskakująca i pokrętna forma czytania. Prozaik docenił natomiast walory literackie powieści.
Dalece szerzej pofolgował sobie Maciej Jakubowiak, który zaczął swą wypowiedź od mocnej konstatacji: „Jeśli Król miałby być powieścią o społecznym funkcjonowaniu rasizmu, to wypadałoby, żeby Twardoch odrobił lekcję nie tylko z boksu, ale również z nauk społecznych i wrażliwości dla kondycji mniejszości”. Po dwukrotnej lekturze Króla zachodzę w głowę o jaki rasizm tu chodzi. Czy mowa jest falandze? Czy może o żydowskiej niechęci do Polaków? I jedno, i drugie nijak ma się do fabuły. Owszem występuje tam jako pewien kontekst, ale TYLKO kontekst i sprowadzanie dyskursu do tej tematyki jest absurdalne. Najgorsze jest jednak to, że Autor recenzji chce powieść czytać przez pryzmat dzisiejszych, A.D. 2016, zaciekłych sporów politycznych:
  
To symptomatyczne, że powieść Twardocha przypadła do gustu recenzentom z lewej (Witold Mrozek w stołecznej „Wyborczej”) i z prawej (Marcin Fijołek na portalu „wPolityce”) strony polskich mediów. I nie chodzi nawet o to, że wizerunkowa wolta, jakiej dokonał w ostatnich latach Twardoch, jest tyleż skuteczna (bo został uznany za swojego przez liberalne i lewicowe media), co pozorna (bo te prawicowe wciąż dostrzegają w nim coś swojego). Najważniejsze jest to, że „Król” przekonująco odtwarza wzorzec, który jest kuszący po obu stronach politycznego sporu: silnego, skutecznego samca, który własnymi rękami może naprawić zło tego świata. 

Wplatanie w tę powieść współczesnej polityki i naiwnego poszukiwania odniesień jest niebezpieczną grą. Niebezpieczną dla powieści i zbędną dla czytelnika, który odnajdzie w niej wiele więcej, jeśli porzuci natrętny dyskurs około powieściowy towarzyszący jej wydaniu.

*

Z drugiej strony, Jacek Dehnel dokonał wiwisekcji faktografii powieści Twardocha z takim poczuciem, jakby radykalnie zmieniało to jej wydźwięk i możliwości interpretacyjne a demaskatorskie odkrycie dewaluowało projekt artystyczny. Osobliwa sytuacja. „Fakty w sztuce, to przecie zawsze są preteksty”. Andrzej Żuławski w swojej prozie montował świat przedstawiony z elementów historii i anegdoty, jako gotowych wzorów, na tle których rysował się kluczowy dla tekstu problem. Próżno jednak snuć z tych tekstów biografię pisarza, zawsze będą to elementy biografii jego zbiorowego bohatera. O manowcach takiego dosłownego czytania pisała swego czasu Olga Tokarczuk, przytaczając anegdotę o życiu swojego opowiadania Bardo. Szopka. Została w nim przedstawiona historia budowanej w miasteczku szopki, która ostatecznie przepadła podczas powodzi. Mniejsza o reakcje bohaterów literackich, dla współczesnych mieszkańców Barda opowieść Tokarczuk stała się elementem autentycznej historii miasta – fragmenty „tej” szopki mają znajdować się w miejscowym muzeum, a serwowany w opowiadaniu „pstrąg w migdałach” stał się specjalnością lokalnej restauracji. Autorka komentuje to jednak dosadnie:

Wymyśliłam to opowiadanie; wymyśliłam szopkę i życia ludzi, którzy w moim opowiadaniu zajmowali się nią. Pisząc, nie myślałam ani historycznie, ani nawet konkretnie. Fakty nie były mi potrzebne, stanowiły inspirację. Tasowałam je, jak chciałam, dla potrzeb tekstu. Myślałam metaforycznie.

Król również nie jest powieścią historyczną. Autentyczne postacie, budynki, topografia, polityczne tło – pozostają tylko tłem. Nie są sednem opowieści, są przestrzenią uwiarygodniającą  byty i bycia możliwe. To od tych ostatnich zależy przedstawiona aura rzeczywistości, a nie od podręczników historii.

Ja pozostanę jednak przy swoim naiwnym obcowaniu z tekstem...

* Artur Ziontek: Prawo – polityka – tożsamość. Kilka myśli o „Królu” Szczepana Twardocha, [w:]  Literatura i prawo, t. 1. Red. Beata Walęciuk-Dejneka, Siedlce 2017.