piątek, 17 stycznia 2020

Jacek Paderewski – pierwszy burmistrz Kossowa


W panteonie podlaskich person o chwiejnej kondycji duchowej i egzystencjalnej Jacek Roch Paderewski plasuje się dosyć wysoko. Mało zaradny burmistrz na swoich włościach, starający się o degradację administrowanego majątku, łasy na (cudze) pieniądze nygus i – jak to ładnie skreślił Andrzej Chojnacki – „najsławniejsza »klamka« Stanisława Ossolińskiego, niegardząca żadnym groszem i prezentem od Ossolińskiego. Typowy szlachciura epoki postsarmackiej, z nawykami przodków, ale bez ich perspektyw i fantazji”.
 Urodził się około 1770 r. jako syn Kacpra i Katarzyny z Kaczorowskich. Pieczętujący się herbem Jelita ojciec Jacka, piastował w ziemi nurskiej urzędy: komornika ziemskiego, sędziego kapturowego i podsędka. Jednak w roku 1764,  podpisując elekcję Stanisława Augusta afiliował się już ziemią drohicką. Rodzina wpisana więc była w Podlasie. Nie była nazbyt zamożna, raczej wręcz uboga, ale Kacper Paderewski uchodził za „biegłego palestranta”, co pozwalało na względne poważanie pośród szlachetnie urodzonych.
Po śmierci Kacpra, Jacek oddziedziczył skromny majątek w Paderewku. Znaczne polepszenie jego kondycji finansowej nastąpiło, gdy 16 września 1801 roku związał się w kosowskim kościele węzłem małżeńskim z Teresą Kossowską, córką Ludwiki z Kuszellów i Franciszka Marcelego – ostatniego męskiego potomka rodu Kossowskich (zm. 1782), którzy dziedziczyli majątek w Kosowie od 1417 r. Miasteczko, które w rękach Kossowskich było nieprzerwanie od niemal czterech wieków, dla którego Franciszek Marceli wyjednał u króla przywilej na cztery jarmarki w roku i cotygodniowe targi, stało się teraz własnością rezolutnego kabotyna.
Kosów, mimo, iż praw miejskich nigdy nie otrzymał (i tak zostaną mu odebrane po powstaniu styczniowym), traktowany był zwyczajowo, mniej więcej od lat 20. XVIII w., jako miasteczko. Nadana przez Napoleona w 1807 r. Konstytucja Księstwa Warszawskiego wymuszała zatem wprowadzenie urzędu burmistrza. Został nim Paderewski. I tu pojawił się znaczący dla niego problem. Regulacja konstytucyjna zabezpieczała interesy właścicieli wsi, którzy z urzędu zostawali ich wójtami. Wójtów miasteczkom i prezydentów miastom wyznaczał natomiast prefekt, ale utrzymywać musieli ich właściciele. Było więc jasne dla pana Jacka, że najmniejsza zmiana na stanowisku prefekta mogła pozbawić go urzędu i tym samym zmusić do utrzymywania osobnego urzędnika. Zwłaszcza, że w 1816 r. w Królestwie powtórzono zapisy o burmistrzu i wójcie – w tym jednak przypadku wyznaczał ich prezes komisji województwa.
Nic więc dziwnego, że gdy Prezes Komisji Województwa Podlaskiego, pisał, iż: „miasteczko to samymi Żydami osiadłe przynajmniej tę korzyść okolicy przynosi, że iż mieszkańcy nie mając ról wszelkie wiktuały za gotowiznę nabywają”, wtórował mu burmistrz Paderewski donosząc: „W 1820 r. ludność utrzymywała się z handlu towarów kramarskich, z szynków, różnych rzemiosł, a najwięcej z wyrobku”. Im gorzej o miasteczku myślą kręgi decyzyjne, tym lepiej dla Jacka Rocha. Wymyślił sobie dosyć sprytnie, że gdy uda się Kosów pozbawić praw miejskich, uda się zlikwidować drążący go niepokój. Plan chytry, ale niezrealizowany (za życia „dobrodzieja”). Ta pragmatyczna postawa wobec swoich włości jest w sumie zrozumiała biorąc pod uwagę, że w interesach mu raczej nie szło. Z drugiej strony brak zdolności gospodarczych wyrównywał niczym nieskrępowanym wyłudzaniem pieniędzy od innych. Pod tym kątem zawsze wychodził na swoje. Zwłaszcza, gdy chodzi o „klamkowanie” u jowialnego pana Stanisława Ossolińskiego ze Sterdyni, znanego ze swej dobroci... i naiwności.
Jacek Roch dwojga imion Paderewski lubił bywać z żoną (daleką krewną Ossolińskich), która przejęła część jego nawyków w sterdyńskim pałacu, bo nikt jak on, nie „umiał z sąsiedztwa i z łaski pana hrabiego Stanisława korzystać”. Grywał tam w arcaby, wygrywając zawsze od gospodarza „to sygnecik, to tabakierkę” i niezmiennie licząc na prezenciki, którymi ten zwykł małżonków Paderewskich obdarowywać. Zjawiali się więc w Sterdyni na każde swoje imieniny i urodziny, by dać panu hrabiemu sposobność wręczenia podarku. Bywało jednak, iż przygotowane wcześniej upominki znikały z oczu Ossolińskiego, gdyż jego kamerdyner Bakuński chował je (jak i inne cenne przedmioty), gdy tylko zobaczył zbliżających się solenizantów, czy jubilatów Paderewskich. Ci jednak byli wytrwali i zdeterminowani. Nawet gdy państwo Ossolińscy w taki dzień bawili w Warszawie mogli liczyć na swoich czapkowników, gdyż ci pędem gnali do stolicy, by nie stracić należnego podaruneczku. Tak też się zdarzyło w dzień imienin Teresy z Kossowskich. Problem w tym, że okazało się, iż stary pan Stanisław cierpiąc na zapalenie dziąsła miał twarz i uszy obwiązane, a więc i chwilowy problem ze słuchem. Milczał więc, gdy solenizantka trzykroć pokrzykiwała, iż ma dziś swoje święto. Jedyną szczerze ukontentowaną tą sytuacją osobą był kamerdyner Bakuński, który aż ręce z radości zatarł, że tym razem Paderewskim się nie powiodło ocyganienie hrabiego. Tę stratę Jacek Roch dwojga imion powetował sobie w bardziej szczwany sposób. Otóż namówił starego Ossolińskiego „aby kupił od niego folwark i potem tenże wypuścił mu w dzierżawę”. Stało się więc tak, że nieco zagubiony już w ekonomii pan Ossoliński został dłużnikiem (mowa tu o znacznej sumie) kabotyna Paderewskiego, któremu „należną” kwotę udało się wyegzekwować z podwójnym naddatkiem. Rodzina Ossolińskich, zwłaszcza zaś córka Stanisława Emilia i jej mąż Józef Wawrzyniec Krasiński starali się dźwignąć upadający majątek sterdyński, ale sprawa łatwa nie była. Zadłużony szlachcić trafił w końcu na licytację. Rodzina zabiegała w tej sytuacji, aby wiadomość o niej nie rozeszła się nazbyt szeroko. Liczono, że nikt się nie zjawi i majątek ocaleje. Zjawiła się tylko jedna osoba. Był nią – nietrudno zgadnąć – „przyjaciel” właściciela pan kabotyn Paderewski „z rudymi włosami, z układną minką i z długim bardzo krogulczym nosem”. Łacno przystąpił do licytacji majątku swego wieloletniego dobrodzieja. Nie przeszkadzało mu oburzenie rodziny, wymówki, przycinki, nie przeszkadzało mu tak naprawdę nic. Dopiero gdy dano mu kilkanaście tysięcy odstępnego zrezygnował z dalszych tarć i wrócił do Kosowa. Utyskiwał jedynie pod nosem, że szkoda pana hrabiego, że już mu majątku nie starczyło, bo przecież można było jeszcze trochę ze szlacheckiej kiesy pociągnąć. „Coraz mędrsi ludzie! Nie staje dobrodziei” – sarknął na koniec. A Józef Krasiński zapisał, że dobra Ossolińskiego „o mało co nie dostały się w ręce Paderewskiego z Kossowa, spekulanta umiejącego z cudzej biedy korzystać”. Na marginesie dodajmy, że ów obrotny spekulant otaczał się ludźmi podobnymi sobie. Mówiło się wszakże, iż „u Paderewskich w Kossowie, lokaje okradali gości”...
I tak Jacek Roch opuścił kieszeń Ossolińskiego, ale szybko pocieszył się w innej. Tym razem „doradzał w interesach” Michałowi Kuszellowi, który miał go przez jakiś czas za jedynego konsultanta. Panowie dobrali się dość szczęśliwie dla siebie. Michał bowiem radośnie trwonił rodzinny majątek „na zabawy, grę i traktowanie pasibrzuchów”. Jednym z tych ostatnich był właśnie jego sąsiad Jacek Roch kabotyn Paderewski. Siostra Kuszella – Karolina Wężykowa „przenikliwsza w poznawaniu ludzi” – była tą znajomością zatrwożona. I słusznie, jak się okazało, gdyż kosowski burmistrz wspomagał swego „przyjaciela” w pokrętnych sprawkach rodzinnych związanych z administrowaniem majątkiem. Michałowi gorzej szło w rozpoznawaniu ludzi, więc harcował z Paderewskim przez szereg lat. Charakterystykę Jacka Rocha z czasu powstania listopadowego trafnie skreślił Władysław Wężyk:

Pan Jacek, nie mając czci u ludzi, zapieczętował [...] postępowanie całego swego życia czynem odpowiednim antecedentom, mogącym go w przyszłości na karę mszczących się narazić. Oddał on w ręce rządu rosyjskiego złapanego w swych dobrach emisariusza. Emisariusz przez mściwy rząd rosyjski został powieszony, a pan Jacek dostał krzyż za moskiewski patriotyzm. A ta ozdoba, na piersiach pana Jacka błyszcząca, tym samym była w oczach prawych obywateli, czym jest dla wszystkich ludzi piętno więźnia z galer na czole wypalone.

Synkowie jego – Antoni Teodor Jan Nepomucen i Józef Bonawentura sporo przykładu z ojca wzięli. Jeden z nich „szuler, zginął z przypadku się zastrzeliwszy”, drugi natomiast „niewiele lepiej się prowadzący” rozwodnik mieszkał na Litwie i niewiele o nim wiadomo. Wiadomo jednak skąd mieli pieniądze na dość kosztowny i wystawny tryb życia. Wróćmy do wspomnień Krasińskiego: „synowie tego oszusta Józef i Antoni, hultaje o długich palcach za wydanie emisariusza pokupywali duże majątki”.
Jacek Roch Paderewski, pierwszy burmistrz Kossowa, zmarł po 1841 r.

niedziela, 12 stycznia 2020

Kto jest kim, czy jak kto woli: who is who, albo nawet what is what? ... na marginesie pamiętników Józefa Krasińskiego


Jako że niezmiennie od kilkunastu lat pochłania mnie historia i kultura Podlasia, bardzo lubię wczytywać się  w pamiętniki dawnych jego mieszkańców. To specyficzne źródło, wielokroć ganione (jako źródło) przez historyków, ma tę niezbywalną wartość, że pokazuje klimat opinii panujący w danym czasie i przestrzeni. Pasjonujący jest w tym także jednostkowy odbiór i interpretacja zachodzących procesów – od tych najbardziej prywatnych, rodzinnych, przez lokalne, po generalia. Ujawnia się stan wiedzy, poziom i jakość życia, ale i oczekiwania wobec niego. Obraz się nieco gmatwa, gdy autor postanawia takimż tekstem namalować swój portret nieco korygując pewne mankamenty. Sytuacja to znana, więc i nie wymaga zbytniego rozpisywania. Dość dodać tylko, że w najbliższym mi regionie, a dokładniej w Ceranowie, ostatni właściciel miejscowego majątku zostawił po sobie memuary, w których przedstawił siebie bardzo dokładnie... dokładnie tak, jak chciał.
Niekiedy, w trakcie lektury pamiętników, mających, wydawałoby się (z oczywistymi zastrzeżeniami metodologicznymi co do tego typu piśmiennictwa), rzucić światło na tło epoki, konkretnych wydarzeń, regionu czy osób – czytelnik, miast skupić się na czytaniu i wyszukiwaniu oczekiwanych zapisów, natyka się na zagadki, które jeśli nawet nie zaciemniają lektury, to tworzą nową wartość obcowania z utworem i nowe konteksty warte pochylenia się nad sobą. Bywają one niekiedy zagmatwane, jak poprzednie zdanie.
Józef Wawrzyniec Krasiński
Tak też miałem przy okazji wspomnień Józefa Wawrzyńca Krasińskiego, męża Emilii Ossolińskiej właścicielki Sterdyni. Józef Wawrzyniec, postać wybitnie interesująca nie tylko w skali regionu, miał oczywiście więcej osiągnięć (zwłaszcza literacko-turystycznych), niż tylko ożenek z – nieznośną skąd inąd – Emilią, ale to nie miejsce na peany. Po tekst sięgnąłem za namową przyjaciela w humanistycznej, biednej orce – Andrzeja Chojnackiego. Pretekstem zaś był fakt, że szlachetnie urodzony Józef wżenił się w jeszcze szlachetniejszą rodzinę, a z tego mariażu przyszła na świat Paulina, która znowuż wyszła za mąż za Ludwika Górskiego. Ten natomiast, poza całą gamą swoich przymiotów i osiągnięć w kraju, nabył w połowie XIX wieku Ceranów, w którym mieszkam, i pobudował tam sobie pałac, obok którego mieszkam. W ramach prywaty dodam, że w budynku jest obecnie szkoła i pracuje w niej moja Żona, a trzódka zażywa edukacji.
Drugim powodem był Kosów, który od lat interesuje mnie zawodowo i egzystencjalnie. Jest na kartach pamiętników. Jest także pierwszy burmistrz Kossowa, Jacek Paderewski – perfidna choć obrotna kreatura – czym mimowolnie tekst wchłonął mnie bez reszty. Ten aspekt jednak pominę zostawiając go na kolejny wpis.

Problematyczny tekst
W trakcie lektury okazało się jednak, że pamiętnik nie jest pamiętnikiem, a „jedynie” skrótem dokonanym przez dr. Franciszka Reuttowicza. Edytor objaśnia zawiłe drogi wydawnicze, przypomina także, iż oryginały „są w poszanowaniu w jednym zacnym domu polskim”. Deklaruje także, iż zaraz po zakończeniu robót nad edycją  trafią do Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Swoją zaś pracę widział osobliwie: „Zważywszy, że lubo pamiętniki te nie przebaczające nikomu boleśnie chłoszczą każdą zbrodnię i każdy grzech towarzyski, gdy jednakże mają swój wyłączny cel i przekonanie człowieka, który je pisał i gdy zawierają moc ciekawych i nieznanych szczegółów  i interesujących opowiadań z życia niedawno ubiegłego, z życia prywatnego i publicznego setnych osób – opuściwszy niektóre przyostre niekiedy sądy i nieparlamentarne tytuły przeróżnym osobom, wypełniwszy genealogią Krasińskich ze znanych mi źródeł, daję do druku ten ciekawy pamiętnik, z góry oświadczając, że żadnej na siebie nie biorę odpowiedzialności za opisane szczegóły, ale podaję takowe tak, jak je miał opisać hr. Józef Krasiński”.
Może właśnie ta kąśliwość oryginału pozwoliła edytorowi na przypuszczenie, że „pamiętniki hr. Józefa Krasińskiego tak jak są w oryginale może nigdy, a może za jakie pół wieku drukowane będą”.
Jak wyglądał tekst oryginalny zapewne się nie dowiemy, gdyż edytor albo zapomniał słowa dotrzymać, albo na zgubę tekstu dotrzymał a ten przepadł w zawierusze którejś z wojen.  To co przyniosła XIX-wieczna edycja, to zlepek cytatów i streszczeń, podgolonych i ufryzowanych leksykalnie przez wydawcę...

Problematyczny edytor
Tylko kto nim jest? Kim jest ów edytor-stylista? Strona tytułowa wydania z 1877 r. informuje, iż są to: PAMIĘTNIKI || JÓZEFA  HRABIEGO KRASIŃSKIEGO| OD ROKU 1790-1831.|| SKRÓCONE PRZEZ | DR. FR. REUTTOWICZA – wydane „drukiem i w komisie J. I. Kraszewskiego (dr W. Łubiński)” w 1877 r. Zatem edytorem jest, jak dopowie nam jeszcze wstęp do wydania, sztab-lekarz dr Franciszek Reuttowicz. W historiografii jednak najczęściej odzierano zapalonego lekarza-humanistę z fizycznej powłoki, a jego personalia traktowano jako jeden z pseudonimów ks. Ignacego Polkowskiego. Przyczyna zamieszania było nie co innego, jak właśnie rzeczona edycja pamiętników Krasińskiego. Wiadome było bowiem poznańskiemu wydawcy, że do druku przygotował je ks. Polkowski i mimo, iż jego nazwisko w tomie nie pada, we wszystkich katalogach bibliotecznych było już ono uwzględniane. Nic zatem prostszego, jak logiczne dedukowanie, że skrył się on za pseudonimem. Do dziś błąd ten powtarzają katalogi Biblioteki Narodowej.
Tymczasem prace nad tym fascynującym dziełem rozpoczął faktycznie istniejący, posiadający kości i krew, a także sprawny umysł dr Franciszek Reuttowicz. Urodził się ok. 1811, w 1841 r. ukończył studia w Akademii Medyko-Chirurgicznej w Wilnie, po czym – jako stypendysta rządowy – został skierowany do służby wojskowej. W 1851 r. wziął abszyt i pozostając w cywilu pracował w Stopnicy, Mszczonowie, Skalbmierzu i Radomiu. Był członkiem Towarzystwa Lekarskiego Wileńskiego i tamtejszego Towarzystwa Naukowego oraz członkiem korespondentem Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego. W 1853 r. w warszawskim składzie Jaworskiego opublikował pracę O cholerze (odnotowuje ja bibliografia Estreichera).
Monografia Józef Bielińskiego Cesarskie Towarzystwo Lekarskie w Wilnie, jego prace i wydawnictwa (1805-1864) wydana w 1890 r. w Warszawie przy Reuttowiczu notuje: „lekarz wojskowy w Wilnie wybrany w r. 1845”. Ta sama monografia w wykazie publikacji członków pomija jednak pracę sztab-lekarza Reuttowicz o cholerze.
Ks. Ignacy Polkowski natomiast, poza profesją duchowną, parał się także (z dużymi sukcesami) archeologią i historią średniowiecza, a do publikowanych wyników jego badań badacze do dziś odnoszą się z szacunkiem. Pomijam tu szerszy opis jego życia i postaci, gdyż kompetentnie zrobił to Jakub Linetty*. W jego artykule czytamy: „Inną istotną inicjatywą, rozpoczętą w okresie lubostrońskim [ks. Polkowskiego – A.Z.] było rozpoczęcie prac nad wydaniem pamiętników hr. Józefa Krasińskiego, w oparciu o rękopiśmienne, skrótowe opracowanie Franciszka Reuttowicza. Tym samym błędne są sugestie, znajdujące się we wcześniejszych biogramach, jakoby F. Reuttowicz, był jednym z pseudonimów Ignacego Polkowskiego. Jasno w tej kwestii wyraził się Polkowski w liście do Kraszewskiego, wspominając jednocześnie o nieuwzględnieniu wstępu Reuttowicza, który uznał za: … »zbyt namiętny, skreślony piórem w żółci zmaczanem«. Omawiana praca ukazała się już po opuszczeniu granic wielkopolski przez Polkowskiego w Poznaniu w 1877 roku jako Pamiętniki Józefa hrabiego Krasińskiego od roku 1790–1831.

Z pamiętników Krasińskiego Reuttowicz, jak notuje ks. Polkowski we wstępie, korzystał za zgodą autora w latach 1854-1859. I to właśnie autor przyzwolił mu na zrobienie skrótów pozwalających na przygotowanie edycji drukowanej. Przedwczesna śmierć byłego sztab-lekarza niestety nie pozwoliła na ukończenie podjętej roboty. Sfinalizował ją więc ks. Ignacy Polkowski sygnalizując we wstępie dokonania poprzednika. Poszedł też – niestety – ich kastracyjnym, dla tekstu, duktem.

*
Poznańskie wydawnictwo z 1877 r. jest jedynym drukiem pamiętników Krasińskiego, a właściwie nie tyle pamiętników, co ich skrótów i streszczeń. Szkoda, bo tekst oryginalny  - jadowity i bezwzględny, jak podkreślają obaj wydawcy (szkoda też, że ks. Polkowski pod wstępem się nie podpisał) – musiałby być wciągającą lekturą. Chyba jednak nie dane nam będzie jej doświadczyć, gdyż oryginał – to mój obecny stan wiedzy – się nie zachował. Szesnaście tomów obejmujących opis życia społecznego w Polsce i rozprawki z zakresu filozofii naturalnej, a może i niedrukowane fragmenty utworów literackich zaginęło w zawierusze XX-wiecznych zawirowań. Można ewentualnie ów druk skonfrontować z pracą Jana Wincentego Michała Modzelewskiego (powstańca listopadowego, działacza niepodległościowego, tłumacza i pamiętnikarza). W Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie przechowywane są jego rękopiśmienne „Tłumaczenia i wypisy najrozmaitsze”. Wolumin 10 tego zbioru to: „Pamiętnik wyjątki z nich, z tomu I / Józefa Krasińskiego”, 11 zaś:  „Wyjątki z Pamiętników, vol. II Józefa Krasińskiego”. Wciąż są to jednak wyimki...

* J. Linetty, Badania archeologiczne i historyczne księdza Ignacego Polkowskiego (1833–1888) w Wielkopolsce, „Analecta. Studia i Materiały do Dziejów Nauki”, t. 23, z. 2, 2014, s. 7-53.