piątek, 26 maja 2017

Miłoszewski vs Czubaj?

Zmasowane natarcie kryminałów na półki księgarskie trwa już od jakiegoś czasu. Trwałym skutkiem tej ekspansji jest coraz większa liczba ludzi wypowiadających się w mediach jako eksperci, którzy w lapidarnej, zazwyczaj, nocie biograficznej mają wyrzeźbione słowo „pisarz”. Jako że nie do końca jestem zadomowiony w półkach z napisem „literatura popularna” (a teraz już „kryminał”), rozrastająca się liczba pisarzy wydała mi się nieco podejrzana. Zrazu zacząłem węszyć, że to chyba Karole Maje sztuki detektywistycznej.
Nieco ogłady i obycia nabrałem dzięki swej szwagierce, która obstawiła chałupę wszystkimi możliwymi seriami kioskowymi – od Skandynawów przez „klasykę” i „nową falę” polskiego kryminału. Dzięki żonie sięgnąłem po krąg wschodni (świetny Lewiatan Borysa Akunina), a dzięki Heniowi Pliszce po Lee Childa i jego Jacka Reachera (powody, dla których Heń mi polecał Riczera pozostawię w tajemnicy J).
Pierwszym polskim kryminałem, który strawiłem było dziełko Marioli Zaczyńskiej Szkodliwy pakiet cnót. Lektura wciągnęła mnie bardzo, ale głównie dlatego, że akcja działa się w moich rodzinnych Siedlcach (z podobnych powodów z zapartym tchem oglądałem Gmbrowiczowską Pornografię topornie sfilmowaną przez Kolskiego; wszak kręcona była w skansenie w Suchej, który bardzo dobrze znam i lubię). Obawiam się, że gdyby Mariola przeniosła akcję swej powieści do Sosnowca, z całym szacunkiem dla stolicy polskiej ekologii, to mniej by mnie to nęciło. Może nawet wcale. Kontekst rodzimy nadał mojej lekturze emocji.
Pierwszym zaś kryminałem, który faktycznie mnie wciągnął był Bezcenny Zygmunta Miłoszewskiego. Niemałą rolę odegrało w tym także miejsce akcji. Ekscytacją napawał mnie wybuch kolejki, którą się kiedyś przemieszczałem. A może i nie tej. Nie ważne. Fakt, że byłem w miejscach, w których toczy się akcja był podniecający. W przypadku Miłoszewskiego jednak nie to warunkowało mój czytelniczy entuzjazm. Nie wchodząc w szczegóły i detale krytycznoliterackie – była to, ot świetnie napisana powieść (nie tylko w ramach gatunku). Ciekawe (a może po prostu „fajne”) wydawało mi się też i to, że główny bohater, mimo bondowskich zapędów (nie chodzi o „kryminalną” autorkę) był skrojony bardzo rodzimo. Zresztą sam wątek główny wątek – poszukiwanie Portretu młodzieńca Rafaela Santi (zaginionego w czasie II wojny światowej) też nadawał smaczku. Ale pomińmy...
Z racji nieustającego zainteresowania Podlasiem intrygowała mnie reklama powieści Mariusza Czubaja Martwe popołudnie, z mocą bowiem podkreślano akcję osadzoną częściowo na Podlasiu właśnie. Jaka to była „część” nie dodawano. A szkoda.
Planowałem ją kupić, ale nie zdążyłem, gdyż znalazłem ja pod wigilijną choinką A.D. 2016. Do lektury przymierzałem się jakiś czas, bo plan czytelniczy na rok 2017 zakreśliłem pod hasłem odnowienia klasyki. Czasami trzeba jednak złapać oddech. Odpocząć od – jak to kiedyś powiedziała prof. Janion – „tego smrodu wielkich wartości”. Rzuciłem się więc na Czubaja. I tu pojawiły się dramatyczne refleksje. Całość jest tak nachalnie amerykańska, że trudno było przebrnąć. Chłopinę z głównego planu śmiało mógłby zagrać Bruce Willis. Bohater jest jakby szyty pod niego właśnie. I nie chodzi mi o Willisa z Pulp Fiction, ale tego powtarzającego jupikajej madafaka. Odbyliśmy z tym czubajowym Willisem (on i ja) morderczą podróż przez odmęty tendencyjności w poszukiwaniu wątku podlaskiego. Pojawił się. Chodziło o Treblinkę (mieszkam 7 km. od dawnego obozu zagłady). Rozczarowanie. Tym razem nie z winy autora, ale jełopów próbujących nakręcać reklamę naciągając rzeczywistość.
Podobała mi się jednak u Czubaja pewna diagnoza polskiego społeczeństwa wypływająca z powieści – obraz żałosnych hipsterków w modnych, krzykliwych koszulkach skupionych na dorabianiu przypisów do swojej próżniaczej (intelektualnie i duchowo) egzystencji. Osobną kwestą byłby tu rysujący się obraz systemu wartości, a właściwie jego zaniku. To co z boku, czy na ekranie telewizora, czy w kolorowych pisemkach wygląda kolorowo i głupawo, pokazane zostało jako możliwa wylęgarnia konsumpcyjnego braku litości i wszelakich skrupułów.
Grehennę czytelniczą przerwała fraza wypowiadana przez jedną z głównych postaci intrygi. Pada ona à  porpos ekspresjonizmu amerykańskiego:

Ameryka to jednak Ameryka. W ogóle lubię malarstwo tamtego okresu. Przecież nie będę się uganiał za zaginionym obrazem Rafaela. To zabawa dla chłopców w krótkich spodenkach.

I wtedy pomyślałem – niech mnie ktoś poprawi, jeśli błędnie – że ta nachalna amerykańskość i kiczowatość, jest zamierzonym elementem pewnej konwencji. Że ów kicz jest może czymś na miarę powieściowej „pulpy” Charlesa Bukowsky’ego albo Quentina Tarantino. Ta jedna mała wypowiedź – jako żywo odnosząca się do Bezcennego Zygmunta Miłoszewskiego – zmieniła mój tok lektury. Nagle zaistniał dialog dwóch konwencji współcześnie realizujących się w gatunku. Pojawił sie metatekstowy nad bardziej celnym spełnieniem założeń powieści kryminalnej. Faktycznie - zaiskrzyło między nami. Przyglądając się powieści od samego początku – bardziej już przychylnym okiem – odnajdywałem w Martwym popołudniu tę pewną grę (z) konwencją, która z domieszką polskich realiów wydała mi się bardziej interesująca. Bardziej niż wtedy, gdy czytałem jako powieść gatunkową. I ten tok lektury polecam...

Jeśli się jednak okaże, że zbłądziłem, to stwierdzić będę musiał, że Czubaj także.

czwartek, 18 maja 2017

El Greco z Kosowa... historia pewnego zdjęcia

Historia jedynego w polskich zbiorach obrazu El Greco od samego początku budziła wiele emocji. Odkryty dla świata został w Kosowie Lackim w roku 1964 przez dwie młode badaczki z Instytutu Sztuki Polskiej Akademii Nauk – Izabellę Galicką i Hannę Sygietyńską. To one, podczas powszechnego spisu zabytków, natrafiły na obraz zdobiący kosowską plebanię i po szczegółowych badaniach opisały dzieło, jako jedno z serii franciszkańskich przedstawień hiszpańskiego malarza.
Mimo, iż początkowo przyjęto tę wiadomość z dużą dozą ostrożności, o czym obie panie pisały znakomicie w książce El Greco z Kosowa Lackiego (Siedlce 2014), to jednak od razu wywołała ona duże poruszenie. Niewielka podlaska miejscowość stała się celem różnorakiej turystyki: jedni chcieli ot po prostu zobaczyć płótno, ale zajeżdżali też i tacy, którzy – rojąc o naiwności proboszcza – liczyli na odkupienie obrazu za niebyt dużą kwotę. Zwłaszcza, że niefortunna wypowiedź ks. Władysława Stępnia do mediów o potrzebie pieniędzy na odnowienie dachu wzmacniała przekonanie o możliwości finansowych pertraktacji.
W Kosowie zaistniała sytuacja rodziła poczucie zagrożenia i strach przed rabunkiem. Wieczorem obraz był więc zdejmowany ze ściany i kładziony spać za szafą. Było mu może niezbyt wygodnie, ale w przekonaniu właścicieli – bezpiecznie. Ostatecznie trafił pod klucz do Kurii Diecezjalnej w Siedlcach.
Lokalna prasa z chęcią donosiła, że w Kosowie obraz leżał a to pomiędzy szpargałami do wyrzucenia, a to gdzieś ze starociami na dzwonnicy, a to jeszcze w innej relacji (radiowej) ktoś z miejscowych mówił, że pamięta tego św. Antoniego gdyż lubił się dookoła niego ganiać... W dzisiejszym świecie permanentnej dezinformacji, nie jest to nic szczególnego, ot kolejne ssane nie wiadomo skąd niusy.
Podobnych byłoby więcej... Wszak trudno nawet się doliczyć wszystkich miejsc, w których relacjonujący „świadkowie” obraz ów widzieli za czasów swej młodości. Są pewne tropy, które jednak warto odnotować. Wiążą się one bezpośrednio z kosowskim kościołem i plebanią.
   1.  Mieczysław Zych z Lublina, rocznik 1926, w czasie wojny należał do organizacji podziemnej – podczas rozmowy nie chciał wchodzić w szczegóły. Jesienią 1942 roku został wysłany do Kosowa wespół z mężczyzną o pseudonimie Wujek. Tak zresztą miał się do niego zwracać pozorując relacje rodzinne. Celem ich wyprawy było rozpoznanie obozu zagłady w Treblince, który funkcjonował od lipca a pojawiające się doniesienia były niepokojące. Kontaktem w Kosowie był Mieczysław Besztak, który w okolicy centrum prowadził sklep (najprawdopodobniej spożywczy). Po krótkim trzyosobowym spotkaniu, konspiratorzy udali się by wypełnić swoją misję. Z tego, co opowiada pan Mieczysław – udało się sporo: zaobserwować i sfotografować.
Po powrocie do Kosowa udali się do domu Besztaków a po krótkim odpoczynku i posiłku, gospodarz zabrał swoich gości na przechadzkę do kościoła. Tam zaś pokazał obraz mówiąc, iż jest to dzieło El Greca. Panowie nie omieszkali zrobić zdjęcia.
Mój rozmówca – jak sam zaznaczał – nie był i nie jest koneserem sztuki. Zapamiętał jednak, że w małym „zapyziałym” Kosowie jest dzieło malarza sławy światowej. To było elektryzujące.
W czasie Powstania Warszawskiego Zych na krótko znalazł się w stolicy. Tam natomiast, na śródmiejskich barykadach, spotkał Stanisława Besztaka, syna Mieczysława (jego biogram odnotowuje Muzeum Powstania Warszawskiego). Podczas rozmowy okazało się, że kosowski proboszcz, przerażony wizją najścia sowietów wyniósł obraz z kościoła i schował.
Pan Mieczysław Zych sam się skontaktował z Ośrodkiem Kultury w Kosowie by opowiedzieć tę historię. Co nim kierowało? Ano – jak sam tłumaczył – poirytowały go doniesienia lubelskiego odłamu „Gazety...” jakiejś tam, z którego wynikały niepochlebne opinie o mieszkańcach Kosowa, którzy nie wiedzieli co mieli w swoich zasobach. Tymczasem on pamięta, że już w latach wojennych była to niemała ciekawostka. Zaświadczyć mogłoby o tym zdjęcie, ale cała klisza trafiła do podziemnych mocodawców. Nie widział żadnej z wykonanych w Kosowie i Treblince fotografii.
2. Obraz wisiał w Kościele w latach 50. Całkiem niedawno gaworzyłem z panem Tadeuszem Skarżyńskim z Kosowa, który jako młody chłopiec był ministrantem. Nie udało mi się dotrzeć do innych osób, które mogłyby to bezpośrednio potwierdzić, ale w powszechnej świadomości mieszkańców wersja ta zachowała się także. Obraz miał wisieć z lewej strony ołtarza głównego nad bocznym wejściem. Ministranci wychodzący na mszę z drzwi naprzeciwko, każdego dnia wpatrywali się mimo woli w ciemną postać świętego, do którego nie udało się dopasować imienia. I właśnie te trudności identyfikacyjne miały stać się przyczyną, dla której ks. Władysław Stępień obraz ów zabrał na stałe z kościoła i ulokował na plebanii, na ściance między oknami.
3. W latach 40. XX wieku istniała w Kosowie Lackim grupa teatralna. Prowadził ja ks. Władysław Stępień, który też pisał scenariusze przedstawień, małe scenki dramatyczne itd. Część z nich ocalała. Żmudnie przygotowywane przedstawienia prezentowane były w okolicznych szkołach a uzyskany dochód przeznaczany był na odbudowę kościoła, który znacznie ucierpiał podczas działań wojennych. Tak powstawały coroczne jasełka, skecze kabaretowe, czy przedstawienia: Bernadeta, Oświęcim czy swojsko brzmiący Sen Walentego o bimbrze.

Bernadeta wystawiana była gdzieś na przełomie lat 40. i 50. XX w. Aktorzy i wszystkie osoby zaangażowane w przedstawienie zrobiły sobie wspólne zdjęcie wewnątrz plebanii. Są wśród nich: Stanisław Szyller, Krystyna Waszewska, Zofia Waszewska, Alicja Koc, Stanisław Krasnodębski, Eugenia Kulik (zapamiętana jako osoba bardzo zdolna, która też sporo pisała), Wacława Pytel, Stanisław Kaliś, Marianna Bazak. Po środku ks. Władysław Stępień a za nim św. Franciszek El Greco.


*
Potem obraz został przeniesiony do nowej, murowanej plebanii. Nie otarł się o śmieci, ani rzeczy godne utylizacji... w przeciwieństwie do sporej części artykułów prasowych.

*

Zdjęcie miała w swoich zbiorach pani Alicja Koc, która przekazała je pni Annie Ratyńskiej. Córka pani Ani – Agnieszka Zych udostępniła mi. Całemu żeńskiemu trio bardzo dziękuję za życzliwość i tę niegasnącą chęć pamiętania o kulturze.

poniedziałek, 15 maja 2017

Dojczland Andrzeja Stasiuka... Samotne notatki z marginesów

Wymowna jest już okładka: ciemna twarz z karykaturalnie wydętymi ustami, niemiecki hełm z czasów II wojny światowej przepasany biało-czerwona opaską... a na nim znaczek mercedesa. Ta mała grafika odzwierciedla nasze uprzedzenia i stereotypy biorące swój początek w historii - tej odleglejszej, i tej całkiem niedawnej. 
Te same uprzedzenia pojawiają się na kartach Dojczlandu i autor ma tego pełną świadomość. „Zgoda, ta opowieść jest pełna uprzedzeń” - zaznaczy kilkakroć. Nie oznacza to jednak, iż stoi na straży pielęgnowania zaszłości i uprzedzeń. Raczej mówi o obrazie, którym nasiąkł. Z tym bagażem jedzie przez Niemcy na spotkania autorskie. 
Opowieść nie jest chronologiczna. Deskrypcje obserwacji nie muszą być ułożone w kolejności, bo nie mają związku przyczynowo-skutkowego. Choć początkowe partie, odzwierciedlające faktycznie pierwsze wyjazdy, świetnie oddają nieśmiałość i paradoksy bycia w Niemczech, inicjację przekroczenia granicy kulturowej, która mentalnie bywa nieprzekraczalna.

Musiałem nabrać dystansu do sowieckiego i polskiego kina wojennego. Musiałem wyrzec się tych pieknych zaklęć: Hande hoch, raus, polnische Schweine, którymi posługiwaliśmy się na podwórkach w wieku lat siedmiu, przyswajając sobie podstawy niemieckiego.

Wykrzywiający rzeczywistość balast uogólnień (pretensje znajdują się po stronie obu narodów) wzmacniany bieżącą nomenklaturą polityczną jest znaczącym utrudnieniem poznawczym. Naturalnym odruchem była zatem chęć odrzucenia ich:

Byłem jednak dzielny i udało się. Pozbyłem się pewnych odruchów. Gdy widzę Niemca w podeszłym wieku, to widzę po prostu starego człowieka, a nie członka tej czy innej formacji wojskowej. [...] Od jakiegoś czasu przestało mnie zajmować, czy byli w Wehrmachcie, czy SS, czy może w Luftwaffe. Zapewne gdzieś byli. Pan Bóg dał im wystarczająco dużo czasu, by mogli o tym rozmyślać.

Deklaracja ta ma jednak charakter bardziej wolicjonalny, niż faktyczny. Bo tak naprawdę głęboko zakorzenionej niechęci, podejrzliwości itd. wykorzenić się nie da. Można ja okiełznać, minimalizować, walczyć z nią nawet, ale trudno wyzbyć całkowicie. Toteż do uprzedzeń podmiot tekstu przyzna się kilka razy. Przy czym nie są to uprzedzenia, które miałyby  wpływ na jego postawę, ta bowiem zdaje się być warunkowana ciekawością i łapczywością poznawania „nowego” świata, rysujących się kontekstów i paralel.

*
Lubię u Stasiuka dokładnie to samo, co u Andrzeja Żuławskiego – nieustającą aurę samotności i egotyzm. Ich teksty są przez to skupione. Jednostka odkrywa się przed czytelnikiem wciągając go w wewnętrzny dyskurs obserwowania i opowiadania świata. Tego świata najbliższego, oglądanego na bieżąco i przyswajanego – aprobatywnie lub negatywnie. Wprawdzie, jeśli chodzi o Stasiuka, wolę Wschód bo bliższy mi jest egzystencjalnie. Dojczland jest zapisem wycieczki, której nigdy nie odbędę. Po Wschodzie peregrynuję codziennie – fizycznie, kulturowo i – niestety – mentalnie.
Czy ważne jest, że to podróż po enerde? I tak, i nie. Z jednej strony mamy po prostu wędrowanie po obcej krainie – obcej kulturowo – która jak każdy INNY napawa lękiem i zdziwieniem. Z drugiej jednak strony, Niemcy w tej opowieści są także długim cieniem kładącym się na doświadczeniach rodzimych. Widząc dymiące kominy fabryczne z czerwonej cegły, bohater powie o czerwieni komunizmu i dymie krematoriów. Mocniej uwypukli się to we Wschodzie, gdzie autor sporo miejsca poświęcił dymom Treblinki, do dziś przenikającym lokalne opowieści, a więc w jakiś sposób budującym własną, podlaską tożsamość. A tu przecież i autor, i podmiot tekstu dorastał, tu się wychowywał i chłonął babcine opowieści z pogranicza snu i metafizyki (co znowuż odtwarza jedno z opowiadań zamieszczonych w Grochowie). Są zatem doświadczenia, których nie da się wyrugować ani z kart historii, ani z pamięci. Długi cień do dziś spowija miejscowości okalające dawny niemiecki obóz zagłady. Toteż:
 Nie oszukujmy się. To jednak jest trauma. [...] Nie da się do Niemiec pojechać na luzie. Jak do, powiedzmy, Monako, Portugalii albo na Węgry. Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza.

Trzeba zmierzyć się z tym co wpojone zostało w nas w dzieciństwie i co budowało naszą kondycje kulturową i tożsamościową.
Myliłby się jednak ten, kto po tych kilku akapitach będzie sądził, iż Dojczland jest opowieścią o niechęci do obcego/innego/Niemca.

*

Dojczland to opowieść podmiotu o sobie, o swojej podróży samotnej i samotności w podróżowaniu, o paradoksach i zadziwieniach. Prawie tych, które leżą u podstaw filozofii. Ta samotność jest urzekająca. Melancholia, wspomagana alkoholem, utrzymuje narratora i czytelnika w dającym spełnienie odrętwieniu odrzucającym świat zewnętrzny. On jest, ale z trudem przenika do percepcji zamkniętej w samotności i lekturze. Szum życia domowego dobiegający z wewnątrz domu nie przeszkadza. Jest gwarantem bezpiecznej przestrzeni. Mojej przestrzeni, z której chwilowo się wyobcowałem na czas samotnego podróżowania i dyskusji ze Stasiukiem. Trzeba "mieć w sercu jesień"...
Samotność, melancholia, wino...

*

Czytam Dojczland a w pamięci pozostają mi ułomki dyskusji o Królu Twardocha i ta nieustanna chęć analizowania przedstawionych przez niego realiów życia. Toteż podkreślam u Stasiuka frazy typu:

Jeśli to była jesień, to pod nogami szeleściły liście kasztanowców.

Albo:

Ale jeśli to była jesień sprzed roku, to jednak [jechałem] do Frankfurtu.


A co jeśli to nie była jesień, lub kierunek podróży był inny? Czy jeśli bohater tekstu (albo i sam autor) pomylił się, pomieszał lata, pory roku i kierunki wojaży, to czy wnosi to coś do sedna tekstu, do jego ontologii? Zupełnie nic. Urzekła mnie w tym kontekście czytana wczoraj przedmowa Witkacego do Pożegnania jesieni. Jakże naturalnie autor zwierzył się, że wymyślił nazwy potraw hotelowych, by nie brnąć w odtwarzanie; że jeśli realia społeczne nie zgadzają się z rzeczywistością, to tylko dlatego, iż wcale się na nich nie zna. Nie czyni też sobie z tego żadnych wyrzutów, bo i ów brak wszechstronnego „znania się” jest tylko oschłym stwierdzeniem. Jest ważny i nieważny. Jest dla niego normalny i oczywisty więc i dla nas pozostaje bez znaczenia. 

środa, 10 maja 2017

Nieznośna lekkość ideologizacji... (od)czytania "Króla" Szczepana Twardocha

Powieść Szczepana Twardocha Król, jak słusznie podkreślano, była chyba najszerzej promowaną powieścią 2016 roku. Dałem się zwieść tym wszechobecnym nagabywaniom i zakupiłem ją w grudniu. Nie poszedłem specjalnie po nią. Było to przy okazji natarcia na duży pawilon handlowy (wciąż irytuje mnie hasło „galeria”) by wczuć się w rolę św. Mikołaja-psychologa i zapewnić ekstazę wigilijną swojej rodzinie. Rykoszetem zapewniłem i sobie...
Powieść Twardocha jest wciągająca, intrygująca i – na co czekałem od dawna – pozbawiona jednoznacznie pozytywnych bohaterów pierwszoplanowych. Pod tym względem wymyka się popularnym schematom czytadeł zalewających księgarskie witryny. Ale nie tylko pod tym. Jest coś nader atrakcyjnego w spojrzeniu na Warszawę międzywojenną, gdzie rozgrywa się akcja powieści. Idealizowany obraz dwudziestolecia utrwalony w powszechnej świadomości Polaków filmami emitowanymi w serii „W starym kinie” oraz przypieczętowującym musicalem Lata dwudzieste, lata trzydzieste Janusza Rzeszewskiego, budował wyobrażenie niemal arkadyjskie. Miłostki, teatry, kluby, kabarety i pary spacerujące w niezmiennych barwach wiosenno-letnich – ład, porządek, dystyngowane damy i przystojni mężczyźni w mundurach. Faktycznie, Warszawę można uznać za fenomen i pomijam tu argumentowanie tej tezy.  Jednakże poza blichtrem i nocnym życiem stolica miała też swoje drugie oblicze.
Mieliśmy je możliwość poznać choćby w Karierze Nikodema Dyzmy Tadeusza Dołęgi Mostowicza (1932, przywołuję ten tytuł, jako powszechnie kojarzony). Naturalne środowisko tytułowego bohatera znaczone było okolicami cuchnących rynsztoków, przygnębiającymi historiami prostytutek, niespełnionymi uczuciami, złodziejstwem, poczuciem zawodu... Wszak „możemy bez ogródek przypomnieć, że Druga Rzeczpospolita to kraj, w którym przeważająca część ludności żyła w biedzie, w którym pleniła się przestępczość, doskwierały analfabetyzm, przeludnienie na wsi i inne problemy społeczne”.

Twardoch nie uczestniczy w dyskursie euforycznym o barwach dwudziestolecia. Daje literacki traktat dotyczący ZŁA i tożsamości (szerzej wypowiedziałem się w innym miejscu, datego tu pozwalam sobie na pewne skróty*). Pojawiają się w powieści liczne odwołania do ówczesnej rzeczywistości: topografii miasta oraz autentycznych postaci świata polityki i półświatka przestępczego. Część bohaterów ma swoje realne pierwowzory. Nieodzownym elementem świata przedstawionego są również realia ideologiczno-polityczne II Rzeczypospolitej – ruch syjonistyczny, falanga, komunizm.
Uwiarygodnienie tła akcji daje pewne poczucie wiarygodności także i węzłowych problemów, które stawiane są przed czytelnikiem. Nie chodzi oczywiście o to by uwierzyć w Szapirę, Radziwiłłka i Kuma Kaplicę (bohaterów powieści), ale poprzez poczucie prawdy ich istnienia (dające ogólnie komfort prawdy), spokojnie pochylić się i dać się nieść ontologii utworu.
Jednak mnogość rzeczonych odniesień i fakt, iż w powieści dotyka się relacji polsko-żydowskich rozochocił odbiorców by czytać tę powieść, jako kontekst współczesności.
Krzysztof Varga na łamach „Gazety Wyborczej” widział w Królu ostrzeżenie przed odradzającym się w Polsce faszyzmem i z tego zagadnienia uczynił sedno swej lektury i wypowiedzi – to dość zaskakująca i pokrętna forma czytania. Prozaik docenił natomiast walory literackie powieści.
Dalece szerzej pofolgował sobie Maciej Jakubowiak, który zaczął swą wypowiedź od mocnej konstatacji: „Jeśli Król miałby być powieścią o społecznym funkcjonowaniu rasizmu, to wypadałoby, żeby Twardoch odrobił lekcję nie tylko z boksu, ale również z nauk społecznych i wrażliwości dla kondycji mniejszości”. Po dwukrotnej lekturze Króla zachodzę w głowę o jaki rasizm tu chodzi. Czy mowa jest falandze? Czy może o żydowskiej niechęci do Polaków? I jedno, i drugie nijak ma się do fabuły. Owszem występuje tam jako pewien kontekst, ale TYLKO kontekst i sprowadzanie dyskursu do tej tematyki jest absurdalne. Najgorsze jest jednak to, że Autor recenzji chce powieść czytać przez pryzmat dzisiejszych, A.D. 2016, zaciekłych sporów politycznych:
  
To symptomatyczne, że powieść Twardocha przypadła do gustu recenzentom z lewej (Witold Mrozek w stołecznej „Wyborczej”) i z prawej (Marcin Fijołek na portalu „wPolityce”) strony polskich mediów. I nie chodzi nawet o to, że wizerunkowa wolta, jakiej dokonał w ostatnich latach Twardoch, jest tyleż skuteczna (bo został uznany za swojego przez liberalne i lewicowe media), co pozorna (bo te prawicowe wciąż dostrzegają w nim coś swojego). Najważniejsze jest to, że „Król” przekonująco odtwarza wzorzec, który jest kuszący po obu stronach politycznego sporu: silnego, skutecznego samca, który własnymi rękami może naprawić zło tego świata. 

Wplatanie w tę powieść współczesnej polityki i naiwnego poszukiwania odniesień jest niebezpieczną grą. Niebezpieczną dla powieści i zbędną dla czytelnika, który odnajdzie w niej wiele więcej, jeśli porzuci natrętny dyskurs około powieściowy towarzyszący jej wydaniu.

*

Z drugiej strony, Jacek Dehnel dokonał wiwisekcji faktografii powieści Twardocha z takim poczuciem, jakby radykalnie zmieniało to jej wydźwięk i możliwości interpretacyjne a demaskatorskie odkrycie dewaluowało projekt artystyczny. Osobliwa sytuacja. „Fakty w sztuce, to przecie zawsze są preteksty”. Andrzej Żuławski w swojej prozie montował świat przedstawiony z elementów historii i anegdoty, jako gotowych wzorów, na tle których rysował się kluczowy dla tekstu problem. Próżno jednak snuć z tych tekstów biografię pisarza, zawsze będą to elementy biografii jego zbiorowego bohatera. O manowcach takiego dosłownego czytania pisała swego czasu Olga Tokarczuk, przytaczając anegdotę o życiu swojego opowiadania Bardo. Szopka. Została w nim przedstawiona historia budowanej w miasteczku szopki, która ostatecznie przepadła podczas powodzi. Mniejsza o reakcje bohaterów literackich, dla współczesnych mieszkańców Barda opowieść Tokarczuk stała się elementem autentycznej historii miasta – fragmenty „tej” szopki mają znajdować się w miejscowym muzeum, a serwowany w opowiadaniu „pstrąg w migdałach” stał się specjalnością lokalnej restauracji. Autorka komentuje to jednak dosadnie:

Wymyśliłam to opowiadanie; wymyśliłam szopkę i życia ludzi, którzy w moim opowiadaniu zajmowali się nią. Pisząc, nie myślałam ani historycznie, ani nawet konkretnie. Fakty nie były mi potrzebne, stanowiły inspirację. Tasowałam je, jak chciałam, dla potrzeb tekstu. Myślałam metaforycznie.

Król również nie jest powieścią historyczną. Autentyczne postacie, budynki, topografia, polityczne tło – pozostają tylko tłem. Nie są sednem opowieści, są przestrzenią uwiarygodniającą  byty i bycia możliwe. To od tych ostatnich zależy przedstawiona aura rzeczywistości, a nie od podręczników historii.

Ja pozostanę jednak przy swoim naiwnym obcowaniu z tekstem...

* Artur Ziontek: Prawo – polityka – tożsamość. Kilka myśli o „Królu” Szczepana Twardocha, [w:]  Literatura i prawo, t. 1. Red. Beata Walęciuk-Dejneka, Siedlce 2017.