Początkowo wydawało mi się, że literatura jest jak fatalne zauroczenie – wciąga w nieprzebrane odmęty, a to przecież musi skończyć się katastrofą... „kto się zdaje na łaskę [fal], w końcu musi utonąć” – zapisał w pamiętniku mój ulubiony poeta, Tomasz Kajetan Węgierski.
Toteż po swawolnych, licealnych lekturach Becketta, które
rekompensowały mi zawiłości przedmiotów szczegółowych, wstąpiłem w szeregi
adeptów zakonu żebraczego – zostałem studentem polonistyki. Do dziś pamiętam
zajęcia z doc. Antonim Czyżem, mgr. Stanisławem Szczęsnym, mgr. Stanisławem
Skałą, i dr. Kazimierzem Świegockim. Wyznaczały one wektor pojmowania
literatury i samego tekstu: od uniesień estetycznych, przez Heideggera i
rozumienie tekstu jako śladu bycia, patrzenie na tekst kultury jako ścieżkę
poszukiwań zrozumienia siebie i świata, aż po Braudela i koncepcję długiego
trwania kultury... W końcu też rodziło się wewnętrzne przeświadczenie,
wzmocnione lekturą Arystotelesa, że praca nad utworem literackim, to nieco
więcej niż pożyteczne spędzenie czasu (z całym anturażem patetycznych, a mało
konkretnych truizmów wtłaczanym przez nauczycieli i rodziców o „edukacyjnej
roli”, „rozwijaniu wyobraźni”, „czerpaniu nauki z przykładów”...).
W 2001 roku wziąłem udział w studenckiej konferencji pt. Rozumieć świat przez teksty kultury. I
chociaż żadne wystąpienie nie odniosło się do tytułu w sposób bezpośredni,
zdałem sobie sprawę, że obcowanie z tekstem literackim to nieco więcej niż zwykły proces percepcyjny. Wtedy też
dotarła świadomość, iż utwór literacki jest, poza wszystkimi swoimi wartościami
artystycznymi (lub użytkowymi), czynnikiem wprzęgającym odbiorcę w pewną grę z
dziedzictwem, ze sztuką i z samym sobą. A jeśli istotą humanistyki i nauki w
ogóle jest poznawanie oraz dążność do prawdy, to przed każdą lekturą stajemy,
jak przed zwierciadłem, w którym odbija się obraz świata. Tego naszego, tego,
co tu i teraz niezależnie od epoki, w której powstał. Dante jest tak samo „dzisiejszy”,
jak Kochanowski, Sęp-Szarzyński, Miłosz (którego nie lubię), Żuławski, czy
Twardoch. Nie poruszam się w świecie skamielin, czy trącących naftaliną
staroci, ale nieustannie odtwarzanych i prężących się świadectw życia ich i
mojego. To w bycie z tekstem, dla tekstu i w tekście.
Dlatego właśnie moim utopijnym marzeniem jest zamknięcie się w
bezpiecznej, ale tętniącej życiem przestrzeni doświadczania lektury.
Zamknąć się – już w sensie najdosłowniej egzystencjalnym – na prowincji,
to także zamknąć się przed nią samą. By nie chłonąć odgłosów (także jej), by
mieć przestrzeń, tak myślę o BYCIOPISIE, zamkniętą dla pożeraczy i pomnażaczy
rzeczy zbędnych, które to czynności określają ich konstrukcję egzystencjalną. Widzę
to, jestem w tym i uczestniczę... Tu – mam nieustający dzień wolny, sielankową
przestrzeń i zatrzymany czas, niekiedy, jak w Pikniku pod wiszącą skałą, złowrogo. Rozdziera się to na dwa równoległe życia, które już nie są w stanie się spotkać. Pierwsze czyta Jarosław
Łukomski, drugie – a niech tam, przesadzę – Krystyna Czubówna.
Tyle gwoli wstępu...
Czytał Piotr Borowiec.
Co najmniej połowę tych książek, których wizerunki szanowny Kolega zamieścił na kontekstowej fotografii to ja sam napisałem. Zapytuję się uprzejmie dlaczego w tekście nie ma o tym ani słowa? Warto to przemyśleć. Ale mimo wszystko pozdrawiam i powodzenia życzę
OdpowiedzUsuńŻyczliwy (kolega mnie zna to się nie będę podpisywał po całości)
Bo kolega zaczął działać na masową skalę zanim ghostwriteing zaczął być modny. Przyjdzie czas, że historia odda Ci należne miejsce Seneko, Kancie, Pascalu, Platonie, Szkicu Podlaski, Praco Archiwalna... :)
OdpowiedzUsuńNajgorsze do napisania to były te Kanty i Paskale, bo musiałem się zapoznać z git-bajerą (do pierwszego) i z zasadami gotowania (do drugiego). Ale już Niczego to - nie chwaląc się - napisałem nie opierając się praktycznie na niczym.
OdpowiedzUsuńŻyczliwy