czwartek, 29 czerwca 2017

O perkusji i kurwach...



Heniowi

O szlachetnym słowie „kurwa” wypowiadali się już językoznawcy... Prof. Bralczyk, prof. Miodek, ale pamiętam też wykład prof. Krysi Wojtczuk na siedleckiej uczelni. Wszyscy wiedzą, że zwrot ów jest popularny we wszystkich kręgach społecznych. Funkcjonuje jako przecinek, ale i jako podkreślenie doświadczenia uznanego przez wypowiadającego za niesamowite, trudne do uchwycenia lub opisu. Kurwa – jest pięcioliterowym wybawieniem leksykalnym. Kurwa jest słowem kluczem, wytrychem naszych emocji – pozytywnych i negatywnych.
Mam od dwóch tygodni umowę z dziećmi, że za każde przekleństwo wrzucam 50 groszy do skarbonki, którą nazwaliśmy przeklinaczką. Ma to być fundusz wakacyjny. Wzbogaciłem go już o prawie 60 zł.
I tak się zastanawiam nad tą pięcioliterową zbitką. A cóż w tym jest niegodziwego? Wujek Dobra Rada z Misia radził by nawet zwroty: „kurcze pióro” i „motyla noga” odreagować ucieczką od przeklinającego. Racja! Bo nawet te niewinnie brzmiące zwroty uczą/przyzwyczajają nas do używania zbędnych „przecinków”. Jest to słuszna idea. Tak nam mówić nie wypada!
Należałoby jednak zadać pytanie: dlaczego Kochanowski Jan (XVI w.) tego bluźnierczego zwrotu używał? Odpowiedź jest dosyć prosta: ma moc! Nie zawsze stosowne, ale nabuzowane emocjami.
Idąc do galerii (tej tradycyjnej, nie handlowej) nie powiem, widząc obraz Vermeera: „o kurwa, ale mleczarka”, lub: „o kurwa, ale zajebiście tym mlekiem napierdala”. Gdy jestem w teatrze (są spektakle, które od ponad dekady nie mogą mi wyjść z głowy) nie mógłbym użyć, któregoś z tych szlachetnych słów, którymi nasi dziadowie i ojcowie wyrażali emocje (typu: o chuj, Orzechowski jest zajebistym Estragonem).
Ale...
Jeśli słucham muzyki, która sama w sobie nie jest niczym bardziej ludycznym od innych sztuk, aż prosi się czasem by wtrącić tę miłą „kurwę”, lub „chuja”. I wcale nie ma to być obraźliwe. To, ot po prostu, wyraz euforii. Więc o ile Vermeer, czy Dali nie mogą, o tyle Buddy Rich „napierdala”, lub „najebuje”. Jeśli ktoś chciałby wysublimowaną polszczyzną mówić o perkusyjnym solo Billego Cobhama, to poległby natychmiast. Cobham nie pieścił werbla przy tremolo. On go gwałcił, lub w najlepszym wypadku - napastował. Jest coś w tym z agresywnego, ale za pozwoleństwem obu stron, seksu.  Taka ekstatyczna interakcja, która nie mieści się w „przyzwoitej” leksyce.
Konkluzja jedna: podziwiajmy Vermeera, El Greca, doznawajmy ekstazy przy głosach operowych, mówmy o katharsis w teatrze, ale równie czule słuchajmy jak gracko napierdala po garach Buddy Rich.

2 komentarze:

  1. Wszystko byłoby ok, tylko do ch.. znaczy fleta... BuDDy a nie jakiś budy! Buddy przez dwa cholerne D, jak d...!

    OdpowiedzUsuń
  2. O żesz... dzięki. Wpisywałem w łordzie i mi poprawiło na psią chatę :)

    OdpowiedzUsuń