Zmasowane natarcie kryminałów na półki
księgarskie trwa już od jakiegoś czasu. Trwałym skutkiem tej ekspansji jest
coraz większa liczba ludzi wypowiadających się w mediach jako eksperci, którzy
w lapidarnej, zazwyczaj, nocie biograficznej mają wyrzeźbione słowo „pisarz”.
Jako że nie do końca jestem zadomowiony w półkach z napisem „literatura
popularna” (a teraz już „kryminał”), rozrastająca się liczba pisarzy wydała mi
się nieco podejrzana. Zrazu zacząłem węszyć, że to chyba Karole Maje sztuki detektywistycznej.
Nieco ogłady i obycia nabrałem dzięki swej
szwagierce, która obstawiła chałupę wszystkimi możliwymi seriami kioskowymi –
od Skandynawów przez „klasykę” i „nową falę” polskiego kryminału. Dzięki żonie
sięgnąłem po krąg wschodni (świetny Lewiatan
Borysa Akunina), a dzięki Heniowi Pliszce po Lee Childa i jego Jacka Reachera
(powody, dla których Heń mi polecał Riczera pozostawię w tajemnicy J).
Pierwszym polskim kryminałem, który strawiłem
było dziełko Marioli Zaczyńskiej Szkodliwy
pakiet cnót. Lektura wciągnęła mnie bardzo, ale głównie dlatego, że akcja
działa się w moich rodzinnych Siedlcach (z podobnych powodów z zapartym tchem
oglądałem Gmbrowiczowską Pornografię
topornie sfilmowaną przez Kolskiego; wszak kręcona była w skansenie w Suchej,
który bardzo dobrze znam i lubię). Obawiam się, że gdyby Mariola przeniosła
akcję swej powieści do Sosnowca, z całym szacunkiem dla stolicy polskiej
ekologii, to mniej by mnie to nęciło. Może nawet wcale. Kontekst rodzimy nadał
mojej lekturze emocji.
Pierwszym zaś kryminałem, który faktycznie
mnie wciągnął był Bezcenny Zygmunta
Miłoszewskiego. Niemałą rolę odegrało w tym także miejsce akcji. Ekscytacją
napawał mnie wybuch kolejki, którą się kiedyś przemieszczałem. A może i nie
tej. Nie ważne. Fakt, że byłem w miejscach, w których toczy się akcja był
podniecający. W przypadku Miłoszewskiego jednak nie to warunkowało mój
czytelniczy entuzjazm. Nie wchodząc w szczegóły i detale krytycznoliterackie –
była to, ot świetnie napisana powieść (nie tylko w ramach gatunku). Ciekawe (a
może po prostu „fajne”) wydawało mi się też i to, że główny bohater, mimo
bondowskich zapędów (nie chodzi o „kryminalną” autorkę) był skrojony bardzo
rodzimo. Zresztą sam wątek główny wątek – poszukiwanie Portretu młodzieńca Rafaela Santi (zaginionego w czasie II wojny
światowej) też nadawał smaczku. Ale pomińmy...
Z racji nieustającego zainteresowania
Podlasiem intrygowała mnie reklama powieści Mariusza Czubaja Martwe popołudnie, z mocą bowiem
podkreślano akcję osadzoną częściowo na Podlasiu właśnie. Jaka to była „część”
nie dodawano. A szkoda.
Planowałem ją kupić, ale nie zdążyłem, gdyż
znalazłem ja pod wigilijną choinką A.D. 2016. Do lektury przymierzałem się
jakiś czas, bo plan czytelniczy na rok 2017 zakreśliłem pod hasłem odnowienia klasyki.
Czasami trzeba jednak złapać oddech. Odpocząć od – jak to kiedyś powiedziała
prof. Janion – „tego smrodu wielkich wartości”. Rzuciłem się więc na Czubaja. I
tu pojawiły się dramatyczne refleksje. Całość jest tak nachalnie amerykańska,
że trudno było przebrnąć. Chłopinę z głównego planu śmiało mógłby zagrać Bruce
Willis. Bohater jest jakby szyty pod niego właśnie. I nie chodzi mi o Willisa z
Pulp Fiction, ale tego powtarzającego
jupikajej madafaka. Odbyliśmy z tym czubajowym Willisem (on i ja) morderczą
podróż przez odmęty tendencyjności w poszukiwaniu wątku podlaskiego. Pojawił
się. Chodziło o Treblinkę (mieszkam 7 km. od dawnego obozu zagłady).
Rozczarowanie. Tym razem nie z winy autora, ale jełopów próbujących nakręcać
reklamę naciągając rzeczywistość.
Podobała mi się jednak u Czubaja pewna
diagnoza polskiego społeczeństwa wypływająca z powieści – obraz żałosnych
hipsterków w modnych, krzykliwych koszulkach skupionych na dorabianiu przypisów
do swojej próżniaczej (intelektualnie i duchowo) egzystencji. Osobną kwestą
byłby tu rysujący się obraz systemu wartości, a właściwie jego zaniku. To co z
boku, czy na ekranie telewizora, czy w kolorowych pisemkach wygląda kolorowo i
głupawo, pokazane zostało jako możliwa wylęgarnia konsumpcyjnego braku litości
i wszelakich skrupułów.
Grehennę czytelniczą przerwała fraza
wypowiadana przez jedną z głównych postaci intrygi. Pada ona à
porpos ekspresjonizmu amerykańskiego:
Ameryka to jednak Ameryka. W ogóle lubię
malarstwo tamtego okresu. Przecież nie będę się uganiał za zaginionym obrazem
Rafaela. To zabawa dla chłopców w krótkich spodenkach.
I wtedy pomyślałem – niech mnie ktoś poprawi,
jeśli błędnie – że ta nachalna amerykańskość i kiczowatość, jest zamierzonym
elementem pewnej konwencji. Że ów kicz jest może czymś na miarę powieściowej
„pulpy” Charlesa Bukowsky’ego albo Quentina Tarantino. Ta jedna mała wypowiedź
– jako żywo odnosząca się do Bezcennego
Zygmunta Miłoszewskiego – zmieniła mój tok lektury. Nagle zaistniał dialog dwóch konwencji współcześnie realizujących się w gatunku. Pojawił sie metatekstowy nad bardziej celnym spełnieniem założeń powieści kryminalnej. Faktycznie - zaiskrzyło między nami. Przyglądając się powieści
od samego początku – bardziej już przychylnym okiem – odnajdywałem w Martwym popołudniu tę pewną grę
(z) konwencją, która z domieszką polskich realiów wydała mi się bardziej
interesująca. Bardziej niż wtedy, gdy czytałem jako powieść gatunkową. I ten tok
lektury polecam...
Jeśli się jednak okaże, że zbłądziłem, to
stwierdzić będę musiał, że Czubaj także.