W panteonie podlaskich
person o chwiejnej kondycji duchowej i egzystencjalnej Jacek Roch Paderewski
plasuje się dosyć wysoko. Mało zaradny burmistrz na swoich włościach, starający
się o degradację administrowanego majątku, łasy na (cudze) pieniądze nygus i –
jak to ładnie skreślił Andrzej Chojnacki – „najsławniejsza
»klamka« Stanisława Ossolińskiego, niegardząca żadnym groszem i prezentem od Ossolińskiego.
Typowy szlachciura epoki postsarmackiej, z nawykami przodków, ale bez ich
perspektyw i fantazji”.
Po śmierci
Kacpra, Jacek oddziedziczył skromny majątek w Paderewku. Znaczne polepszenie
jego kondycji finansowej nastąpiło, gdy 16 września 1801 roku związał się w
kosowskim kościele węzłem małżeńskim z Teresą Kossowską, córką Ludwiki z
Kuszellów i Franciszka Marcelego – ostatniego męskiego potomka rodu Kossowskich
(zm. 1782), którzy dziedziczyli majątek w Kosowie od 1417 r. Miasteczko, które
w rękach Kossowskich było nieprzerwanie od niemal czterech wieków, dla którego
Franciszek Marceli wyjednał u króla przywilej na cztery jarmarki w roku i
cotygodniowe targi, stało się teraz własnością rezolutnego kabotyna.
Kosów, mimo, iż
praw miejskich nigdy nie otrzymał (i tak zostaną mu odebrane po powstaniu
styczniowym), traktowany był zwyczajowo, mniej więcej od lat 20. XVIII w., jako
miasteczko. Nadana przez Napoleona w 1807 r. Konstytucja Księstwa Warszawskiego
wymuszała zatem wprowadzenie urzędu burmistrza. Został nim Paderewski. I tu
pojawił się znaczący dla niego problem. Regulacja konstytucyjna zabezpieczała
interesy właścicieli wsi, którzy z urzędu zostawali ich wójtami. Wójtów
miasteczkom i prezydentów miastom wyznaczał natomiast prefekt, ale utrzymywać
musieli ich właściciele. Było więc jasne dla pana Jacka, że najmniejsza zmiana
na stanowisku prefekta mogła pozbawić go urzędu i tym samym zmusić do
utrzymywania osobnego urzędnika. Zwłaszcza, że w 1816 r. w Królestwie
powtórzono zapisy o burmistrzu i wójcie – w tym jednak przypadku wyznaczał ich
prezes komisji województwa.
Nic więc
dziwnego, że gdy Prezes Komisji Województwa Podlaskiego, pisał, iż: „miasteczko
to samymi Żydami osiadłe przynajmniej tę korzyść okolicy przynosi, że iż
mieszkańcy nie mając ról wszelkie wiktuały za gotowiznę nabywają”, wtórował mu
burmistrz Paderewski donosząc: „W 1820 r. ludność utrzymywała się z handlu
towarów kramarskich, z szynków, różnych rzemiosł, a najwięcej z wyrobku”. Im
gorzej o miasteczku myślą kręgi decyzyjne, tym lepiej dla Jacka Rocha. Wymyślił
sobie dosyć sprytnie, że gdy uda się Kosów pozbawić praw miejskich, uda się
zlikwidować drążący go niepokój. Plan chytry, ale niezrealizowany (za życia
„dobrodzieja”). Ta pragmatyczna postawa wobec swoich włości jest w sumie zrozumiała
biorąc pod uwagę, że w interesach mu raczej nie szło. Z drugiej strony brak
zdolności gospodarczych wyrównywał niczym nieskrępowanym wyłudzaniem pieniędzy
od innych. Pod tym kątem zawsze wychodził na swoje. Zwłaszcza, gdy chodzi o
„klamkowanie” u jowialnego pana Stanisława Ossolińskiego ze Sterdyni, znanego
ze swej dobroci... i naiwności.
Jacek Roch dwojga imion Paderewski lubił bywać z żoną (daleką krewną
Ossolińskich), która przejęła część jego nawyków w
sterdyńskim pałacu, bo nikt jak on, nie „umiał z sąsiedztwa i z łaski pana
hrabiego Stanisława korzystać”. Grywał tam w arcaby, wygrywając zawsze od gospodarza „to sygnecik, to
tabakierkę” i niezmiennie licząc na prezenciki, którymi ten zwykł małżonków Paderewskich
obdarowywać. Zjawiali się więc w Sterdyni na każde swoje imieniny i urodziny,
by dać panu hrabiemu sposobność wręczenia podarku. Bywało jednak, iż
przygotowane wcześniej upominki znikały z oczu Ossolińskiego, gdyż jego
kamerdyner Bakuński chował je (jak i inne cenne przedmioty), gdy tylko zobaczył
zbliżających się solenizantów, czy jubilatów Paderewskich. Ci jednak byli
wytrwali i zdeterminowani. Nawet gdy państwo Ossolińscy w taki dzień bawili w
Warszawie mogli liczyć na swoich czapkowników, gdyż ci pędem gnali do stolicy,
by nie stracić należnego podaruneczku. Tak też się zdarzyło w dzień imienin
Teresy z Kossowskich. Problem w tym, że okazało się, iż stary pan Stanisław
cierpiąc na zapalenie dziąsła miał twarz i uszy obwiązane, a więc i chwilowy
problem ze słuchem. Milczał więc, gdy solenizantka trzykroć pokrzykiwała, iż ma
dziś swoje święto. Jedyną szczerze ukontentowaną tą sytuacją osobą był
kamerdyner Bakuński, który aż ręce z radości zatarł, że tym razem Paderewskim
się nie powiodło ocyganienie hrabiego. Tę stratę Jacek Roch dwojga imion
powetował sobie w bardziej szczwany sposób. Otóż namówił starego Ossolińskiego „aby
kupił od niego folwark i potem tenże wypuścił mu w dzierżawę”. Stało się więc
tak, że nieco zagubiony już w ekonomii pan Ossoliński został dłużnikiem (mowa
tu o znacznej sumie) kabotyna Paderewskiego, któremu „należną” kwotę udało się
wyegzekwować z podwójnym naddatkiem. Rodzina Ossolińskich, zwłaszcza zaś córka
Stanisława– Emilia i jej
mąż Józef Wawrzyniec Krasiński starali się dźwignąć upadający majątek
sterdyński, ale sprawa łatwa nie była. Zadłużony szlachcić trafił w końcu na
licytację. Rodzina zabiegała w tej sytuacji, aby wiadomość o niej nie rozeszła
się nazbyt szeroko. Liczono, że nikt się nie zjawi i majątek ocaleje. Zjawiła
się tylko jedna osoba. Był nią – nietrudno zgadnąć – „przyjaciel” właściciela
pan kabotyn Paderewski „z rudymi włosami, z układną minką i z długim bardzo
krogulczym nosem”. Łacno przystąpił do licytacji majątku swego wieloletniego
dobrodzieja. Nie przeszkadzało mu oburzenie rodziny, wymówki, przycinki, nie
przeszkadzało mu tak naprawdę nic. Dopiero gdy dano mu kilkanaście tysięcy
odstępnego zrezygnował z dalszych tarć i wrócił do Kosowa. Utyskiwał jedynie
pod nosem, że szkoda pana hrabiego, że już mu majątku nie starczyło, bo
przecież można było jeszcze trochę ze szlacheckiej kiesy pociągnąć. „Coraz
mędrsi ludzie! Nie staje dobrodziei” – sarknął na koniec. A Józef Krasiński
zapisał, że dobra Ossolińskiego „o mało co nie dostały się w ręce Paderewskiego
z Kossowa, spekulanta umiejącego z cudzej biedy korzystać”. Na marginesie
dodajmy, że ów obrotny spekulant otaczał się ludźmi podobnymi sobie. Mówiło się
wszakże, iż „u Paderewskich w Kossowie, lokaje okradali gości”...
I tak Jacek Roch opuścił kieszeń Ossolińskiego, ale szybko pocieszył
się w innej. Tym razem „doradzał w interesach” Michałowi Kuszellowi, który miał
go przez jakiś czas za jedynego konsultanta. Panowie dobrali się dość
szczęśliwie dla siebie. Michał bowiem radośnie trwonił rodzinny majątek „na
zabawy, grę i traktowanie pasibrzuchów”. Jednym z tych ostatnich był właśnie
jego sąsiad Jacek Roch kabotyn Paderewski. Siostra Kuszella – Karolina Wężykowa
– „przenikliwsza w
poznawaniu ludzi” – była tą znajomością zatrwożona. I słusznie, jak się
okazało, gdyż kosowski burmistrz wspomagał swego „przyjaciela” w pokrętnych
sprawkach rodzinnych związanych z administrowaniem majątkiem. Michałowi gorzej
szło w rozpoznawaniu ludzi, więc harcował z Paderewskim przez szereg lat.
Charakterystykę Jacka Rocha z czasu powstania listopadowego trafnie skreślił
Władysław Wężyk:
Pan Jacek, nie mając czci u ludzi, zapieczętował [...] postępowanie
całego swego życia czynem odpowiednim antecedentom, mogącym go w przyszłości na
karę mszczących się narazić. Oddał on w ręce rządu rosyjskiego złapanego w
swych dobrach emisariusza. Emisariusz przez mściwy rząd rosyjski został
powieszony, a pan Jacek dostał krzyż za moskiewski patriotyzm. A ta ozdoba, na
piersiach pana Jacka błyszcząca, tym samym była w oczach prawych obywateli,
czym jest dla wszystkich ludzi piętno więźnia z galer na czole wypalone.
Synkowie jego – Antoni Teodor Jan Nepomucen i Józef Bonawentura sporo
przykładu z ojca wzięli. Jeden z nich „szuler, zginął z przypadku się
zastrzeliwszy”, drugi natomiast „niewiele lepiej się prowadzący” rozwodnik
mieszkał na Litwie i niewiele o nim wiadomo. Wiadomo jednak skąd mieli
pieniądze na dość kosztowny i wystawny tryb życia. Wróćmy do wspomnień
Krasińskiego: „synowie tego oszusta Józef i Antoni, hultaje o długich palcach
za wydanie emisariusza pokupywali duże majątki”.
Jacek Roch Paderewski, pierwszy burmistrz
Kossowa, zmarł po 1841 r.